Drużyna Spolszczenia

Pełna wersja: Arthemis
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Arthemis - The Damned Ship (2001)

[Obrazek: R-3602328-1341419175-8274.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Quest For Immortality 07:01
2. Voice Of The God 05:20
3. Sun's Temple 06:09
4. Starchild 05:41
5. The Wait 01:05
6. The Night Of The Vampire 06:45
7. Earthquake 04:20
8. Noble Sword 05:07
9. The Damned Ship 05:42

Rok wydania: 2001
Gatunek: Melodic Power Metal
Kraj: Włochy

Skład zespołu:
Alessio Garavello - śpiew
Andrea Martongelli - gitara
Matteo Ballottari - gitara
Matteo Galbier - bas
Alessio Turrini - perkusja

Jest to druga płyta tego zespołu i pierwsza, na której zaśpiewał Alessio Garavello, znany także z brytyjskiego POWER QUEST. Album został wydany przez Underground Symphony we wrześniu.

Zespół zagrał tu melodyjny, szybki power metal z elementami progresywnymi i pewną dawką neoklasyki. Album otwierają dwie, bardzo udane kompozycje "Quest For Immortality" i "Voice Of The God" o wyrazistych melodiach i zdominowane przez gitary. Długie, rozbudowane sola gitarowe, w których swobodnie wykorzystane są motywy klasyczne, są ozdobą tych utworów. Jednocześnie mają one wiele punktów stycznych z melodyjnym power metalem niemieckim. Garavello często śpiewa wysoko, momentami naśladując Kiske i odnosi się wrażenie, że mamy do czynienia z ogólną próbą kopiowania HELLOWEEN. Jednak im dalej, tym bardziej to wrażenie się zaciera, bo "Sun's Temple" czy "Starchild" zawierają już więcej cech typowych dla power metalu włoskiego spod znaku LABYRINTH. "The Night Of The Vampire" jest tego najlepszym przykładem i jest to jeden z najbardziej udanych utworów na tym LP, dodatkowo wzbogaconym o nienachalnie podane elementy neoklasyczne. Druga część albumu jest słabsza. Instrumentalny "Earthquake" o charakterze progresywnym wnosi niewiele, a "Noble Sword" to numer power metalowy w rycerskim stylu, jednak niepotrzebnie przekombinowany, choć zawiera kilka bardzo dobrych pomysłów.
W wersji japońskiej dodany jest przyzwoity bonus "Twilight" jako utwór 10.

Album gitarowy, szybki, praktycznie bez wykorzystania instrumentów klawiszowych, bez ballady i wolnych utworów. Bardzo czytelny bas i dobra perkusja, wysokiej klasy solówki.
Wada to jednak pewne zbędne pędzenie do przodu i wciskanie na siłę w jeden utwór zbyt dużej liczby pomysłów, co zamiast urozmaicać, wywołuje czasem wrażenie lekkiego chaosu. Bardzo pozytywne wrażenie robi natomiast klarowne, dopracowane brzmienie, którego autorem jest znany włoski inżynier dźwięku Luigi Stefanini.


Ocena: 7.5/10

19.06.2008
Arthemis - Golden Dawn (2003)

[Obrazek: R-5299753-1389970722-9507.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Fire, Set Us Free 04:24
2. Black Rain 04:04
3. The End Of The World 04:18
4. The Traveller 04:13
5. Master Of The Souls 04:53
6. Arthemis 04:14
7. The Axe Is Coming 04:11
8. From Hell To Hell 04:00
9. Golden Dawn 04:21

Rok wydania: 2003
Gatunek: Melodic Power Metal
Kraj: Włochy

Skład zespołu:
Alessio Garavello - śpiew
Andrea Martongelli - gitara
Matteo Ballottari - gitara
Matteo Galbier - bas
Paolo Perazzani - perkusja

Trzeci album Włochów, wydany przez Underground Symphony w październiku, przynosi większe skupienie uwagi na melodyjności w power metalowej otoczce.

Coś w tym wszystkim jest z POWER QUEST i to słychać. Oczywiście włoskiego grania wciąż więcej i otwierający "Fire, Set Us Free", mimo że stanowi swoistą miksturę, to jednak wciąż przewaga grania włoskiego. Melodyjna, szybka, zgrabna kompozycja daje nadzieję na dobrą płytę. Jedyny zgrzyt to Garavello, uparcie trzymający się wysokich rejestrów... niepotrzebnie. Bardzo dobra muzycznie, powerowa jazda "Black Rain" lekko zepsuta przez zbędne piski. W "The End Of The World" świetne niektóre zagrywki, jak w części z solem neoklasycznym, ale ogólnie nieco chaosu. Album ogólnie sprawia wrażenie nieco chaotycznego pod względem łączenia stylów i pomysłów. Ktoś mógłby powiedzieć, że przez to jest urozmaicony i nie nuży, jednak obfitość pomysłów, godnych uwiecznienia na dwupłytowym CD, a upchanych w 40 minutach przesadna. "The Traveller" ma ładną melodię, ale już ani "Master Of The Souls", ani "Arthemis" pod tym względem się niczym nie wyróżniają. W drugiej części płyta siada i mamy bardzo średniej klasy melodyjny power metal z niezłymi solówkami. W tym towarzystwie pozytywnie wyróżnia się szybki "The Axe Is Coming" oraz zdecydowanie inny, balladowy, bluesowy troszkę i jakby teatralny "Golden Dawn" na koniec. To najlepsza rzecz na tym LP.

Poza drażniącym często wokalem, reszta jest na solidnym poziomie. Ładne sola gitarowe Martongelli i sama współpraca gitarzystów zasługuje na pochwałę. Aktywna sekcja rytmiczna, przy czym bas od czasu wysuwa się do przodu, gęsto wspomagając gitarowe ataki. Brzmieniowo - jak to u ARHTEMIS, też selektywnie i starannie. Pod tym względem ponownie na wyróżnienie zasługuje Luigi Stefanini.
Ogólnie dobry album, sporo tu się dzieje... ale chyba trochę za dużo...

Ocena: 7/10

19.06.2008
Arthemis - Back from the Heat (2005)

[Obrazek: R-3602323-1341418155-8553.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Rise Up From The Ashes 03:51
2. Only Your Heart Can Save Us 04:01
3. Free Spirit 03:56
4. Desert Storm 03:52
5. Star Wars 04:34
6. Touch The Sky 03:46
7. Here Comes The Fury 04:14
8. Ocean's Call 03:01
9. The Vampire Strikes Back 05:06
10. Thunder Wrath 04:12

Rok wydania: 2005
Gatunek: Melodic Power Metal
Kraj: Włochy

Skład zespołu:
Alessio Garavello - śpiew
Andrea Martongelli - gitara
Matteo Ballottari - gitara
Matteo Galbier - bas
Paolo Perazzani - perkusja

Czwarty album znanej, włoskiej formacji wydany został przez Underground Symphony we wrześniu, jednak premiera miała miejsce już w czerwcu za sprawą Avalon w Japonii.

I zaraz sprawdza się przysłowie "Miłe złego początki"... A te początki zwiastują bardzo udany album.
Już na wstępie lekka niespodzianka in plus to "Rise Up From The Ashes" - melodyjny, dynamiczny power metal, oparty o hard rockowe schematy... bardzo fajny numer. Wesoły, zagrany z luzacką radością i do świetne solo gitarowe. Garavello śpiewa nawet tym razem bez pisków . "Only Your Heart Can Save Us" i dalej prosto, melodyjnie, i do tego żartobliwe odniesienia w riffach do muzyki klasycznej. "Free Spirit" nieco cięższy, ale też całą gamą zagrywek, będących powerową transformacją rocka klasycznego. "Desert Storm" niestety już słabszy i kompozycyjnie jakby wyciągnięty z płyty poprzedniej. "Star Wars" z kolei brzmi bardzo przestrzennie i mimo powerowego początku, jest bardziej AOR utworem z wyważonym refrenem, ale niezbyt ciekawym solem, jednym ze słabszych na płycie. "Touch The Sky" jeszcze bardziej idzie w stronę AOR/hard rocka i jest niezły, niestety znów Garavello niepotrzebnie się wspina wysoko. Za to elegancka część instrumentalna godna wyróżnienia. "Here Comes The Fury" to przypomnienie, że panowie też i w POWER QUEST coś robią na boku... ale numer w porządku. Po nim ładna ballada "Ocean's Call" i tu można docenić także bardzo dobrą produkcję tego LP. "The Vampire Strikes Back" to tylko szybki, melodyjny power metal, nieco podobny do wczesnych nagrań zespołu i bardziej bujający "Thunder Wrath", zamykający album, jest jednak lepszy. Ogólnie jednak druga część płyty mniej interesująca. Początek zwiastował, mimo wszystko, więcej luzu, radości i swobody...

Czytelne i selektywne brzmienie oraz bardzo dobre rozplanowanie instrumentów to po raz kolejny robota Mistrza Luigi Stefanini.
Melodyjny power metal na dobrym, a miejscami bardzo dobrym poziomie, już zupełnie pozbawiony cech progresywnych. Solidne włoskie granie.

Ocena: 7.5/10

20.06.2008
Arthemis - Black Society (2008)

[Obrazek: R-3602321-1341418952-6705.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Fright Train 04:28
2. Angels In Black 04:09
3. Electri-Fire 04:37
4. Medal Of Honor 04:13
5. Escape 03:43
6. Black Society 07:36
7. Mechanical Plague 03:54
8. Let It Roll 04:06
9. Zombie Eater 05:23
10. Mr. Evil 03:55

Rok wydania: 2008
Gatunek: Power metal
Kraj: Włochy

Skład zespołu:
Alessio Garavello - śpiew, gitara
Andrea Martognelli - gitara
Matteo Galbier - bas
Paolo Perazzani - perkusja

ARTHEMIS kojarzony bywał zazwyczaj z lekka progresywnością, lekką tajemniczością i balansowaniem pomiędzy LABIRYNTH, a głównym nurtem melodic power metalu włoskiego. Jednak rozwijać klawiszowe pasaże i nagrywać wypełnione złożonymi nieraz aranżacjami kompozycje można do czasu, gdy się wyczerpią na to sensowne pomysły lub... gdy moda na podobne granie zaczyna przemijać. Także we Włoszech, gdzie status zespołu był i jest bardzo wysoki, ta fala zainteresowania klawiszowo gitarowym melodic power o progresywnym zabarwieniu zaczęła w końcu opadać i ARTHEMIS, po już nieco odmiennym LP poprzednim, w 2008 zaprezentował zaskakujący album "Black Society". Zaskakujący pod każdym względem, nie tylko z powodu braku klawiszy i ułożonych melodic metalowych refrenów. ARTHEMIS zaczął grać power metal, nie swój własny, ale pożyczony skąd się tylko da, pozbawiony oryginalności i budzący nieodparte skojarzenia z zespołem X lub Y. Power metal jednak nie musi być oryginalny, aby niszczyć słuchacza. A ta płyta, wydana tym razem przez Scarlet Records po prostu niszczy.

Wypełniona jest niemal od początku do końca wysokoenergetycznym graniem ze zdecydowaną sekcją rytmiczną i generującym kanonadę metalowych riffów Martognellim, którego po wcześniejszych znacznie łagodniejszych zagrywkach na albumach ARTHEMIS trudno było posądzać o takie zdecydowanie. Nie ma tu nic z ułożonego stylu brytyjskiego POWER QUEST, w którym zarówno gitarzysta jak i wokalista Garavello równolegle występowali w ramach zaciągu zagranicznych pracowników. Owszem, może i inny wokalista by tu zaśpiewał wszystko jeszcze lepiej i ten nie każdemu pasuje pod względem stylu, jaki prezentuje, jednak moim zdaniem spisał się tu zdecydowanie powyżej oczekiwań, jakie można mieć w tak zróżnicowanym power metalu, jaki tu w dużej mierze występuje.
Jest w tym graniu dawka pozytywnego zakręcenia zresztą już na samym początku we Fright Train, gdzie jest i prosty przebojowy refren i coś z power thrashowej amerykańskiej stylistyki. Grania na jedno kopyto nie ma, jak to często bywa na podobnych płytach, bo w Angels In Black Włosi przenoszą się nagle do Finlandii i mamy melancholijny suomi metal, taki bardziej pod ENTWINE niż pod SENTENCED. Tu też słychać, że Garavello dysponuje głosem stworzonym do takiej muzyki i jako członek Legii Cudzoziemskiej by się odnalazł i w Kraju Tysiąca Jezior. Oczywiście smucić się długo nie wypada i Electri-Fire to już nowocześnie zrobiony power/thrash, gdzie można coś odnaleźć z tego specyficznego nerwowego, ale jakże płynnego riffowania FLOTSAM AND JETSAM. No i ten refren jest tu zrobiony po mistrzowsku. Chórki, zagrywki pod klasyczny heavy metal w powerowej oprawie, piękna podniosła melodia to Medal Of Honor i niemal sabbathowskie przejścia to festiwalu ciąg dalszy. W Escape zaskakują "młodzieżowym" refrenem w stylu BULLETS FOR MY VALENTINE i swobodą rozegrania tego prostego przebojowego kawałka. Coś ze starego ARTHEMIS, ale zagranego ciężej i mroczniej słychać w najdłuższej kompozycji Black Society. Zresztą, jakich tu wpływów nie słychać? Jest nawet i typowe dla alternatywnego metalu rozwiązanie partii wokalnych. Potem już jest melodyjnie i ostro do przodu jak w Mechanical Plague, który brzmi nowocześnie i ponownie ma coś w sobie z tej nowej fali młodych zespołów, o których nie zawsze się mówi że grają metal. Tu jest jednak metal, a w Let It Roll nawet i coś ze speed metalu z dawnych lat, ale bez nadmiaru tej speedmanii, która czyniła czasem tą muzykę mało czytelną. Ta kompozycja jest i melodyjna i czytelna jak cała ta płyta. Także zapożyczenia są czytelne jak to w Zombie Eater, gdzie ARTHEMIS pokazuje jak można zrobić melodic powerowy utwór w oparciu o najstarsze patenty BLACK SABBATH.
No i na koniec mocny strzał w postaci Mr.Evil z wybornym zgraniem może nawet najlepszych na płycie wokali z godnymi podziwu motywami gitarowymi i tu już kłania się nie tylko rokendrol, ale powerowo podany grunge w pewnych przebłyskach. No jak to wspaniale buja.

Znakomity album dograny we wszystkich aspektach, zagrany na luzie i emanujący muzyczną inteligencją.
Takich płyt gdzie przedstawia się znakomitą muzykę, nie kryjąc inspiracji nie ma wiele.


Ocena: 9.5/10

10.07.2008
Arthemis - Heroes (2010)

[Obrazek: R-7767314-1448353680-9799.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Scars on Scars 04:38
2. Vortex 04:52
3. 7Days 04:36
4. This is Revolution 03:45
5. Home 05:51
6. Crossfire 02:47
7. Heroes 06:26
8. Until the End 04:36
9. Resurrection 04:34
10. Road to Nowhere 02:06

Rok wydania: 2010
Gatunek: heavy /power/thrash metal
Kraj: Włochy

Skład zespołu:
Fabio Dessi - śpiew
Andrea Martognelli - gitara
Damian Perazzini - bas
Conrad Rontani - perkusja

ARTHEMIS w swoim najsilniejszym składzie utrzymywał się przez lata, stanowiąc na scenie włoskiej jeden z najważniejszych zespołów grających melodyjny power metal w progresywnej miejscami odmianie. w 2008 grupa nagrała bardziej power metalowy album "Black Society" i nagle rozpadła się. Sam na placu boju pozostał tylko gitarzysta Andrea Martognelli i wykazując zarówno silną wole jak i zmysł organizacyjny na przełomie 2009 i 2010 roku zebrał zupełnie nowy skład, złożony z muzyków raczej nieznanych poza grupkami fanów ich wcześniejszych zespołów oraz wokalisty Fabio Dessi, twarzy zupełnie nowej we włoskim metalowym światku.  Martognelli zapowiedział też zmianę stylu muzycznego zespołu, zapowiadany był thrash metal i to mocno ostudziło zapał i zainteresowanie dotychczasowych wielbicieli tego bandu. LP ukazał się bez wielkiego szumu i pompy w czerwcu 2010 nakładem włoskiej wytwórni Crash & Burn Records.

Ten album pokazuje jak powinna wygląd solidna płyta heavy power thrashowa, choć tego thrashu tu tyle, co w pewnej riffowej rytmice. Wspaniała część instrumentalna w otwierającym ten album dynamicznym Scar To Scar i nowoczesny wyładowany energią Vortex z niemal modern melodic death metalowej konwencji, to godny podziwu początek płyty, różnorodnej i kryjącej liczne niespodzianki. Sola na tym LP są wyborne, co więcej oddają one ducha starego ARTHEMIS. Bardzo dobrze, że Andrea Martognelli zachował ten swój styl zagrywek, naturalnie dostosowany do realiów tego nieco odmiennego grania. Album nawiązuje w pewnych rozwiązaniach do amerykańskiej stylistyki melodyjnego heavy/power/thrashu w podobnej konwencji i nie tylko, bo mamy tu i groove w melodyjnej odmianie w 7Days, mocne i chwytliwe, a równocześnie wykonane z włoską lekkością i swobodą.
Fabio Dessi... skąd oni wytrzasnęli tego gościa? Doprawdy był to strzał w dziesiątkę i wydobycie na światło dzienne wysokiej klasy metalowego głosu. Niszczy w każdym możliwym stylu w jakim tu przychodzi zaśpiewać. Głos czysty, męski z rockowym feelingiem, i żaden to tam thrashowy wyjec czy szczekacz. Bardzo dobrze wypada nawet w takim średnio udanym This is Revolution, gdzie próba przemycenia akcentów progresywnych z dawnych arthemisowych czasów nie przekonuje mnie. Lepiej to wypada w melodyjnym z lekko radiowym refrenem Home, który nieco zmiękcza ten mocny najeżony ciętymi riffami album. Crossfire to bardzo udany utwór instrumentalny z gitarą w roli głównej, ale i basista tu dokłada swoją cegiełkę. Doły ogólnie są świetne na tym LP, a perkusista zazwyczaj niszczy, tym bardziej, że blachy są cały czas zawzięcie i sensownie tłuczone.
ARTHEMIS zawsze pod względem brzmienia przodował tak jest i tym razem. Album wyprodukowany z wielką starannością i dbałością o szczegóły tyle, że teraz zwrócono uwagę na inne rzeczy niż dotychczas. Ogólnie chyba lepiej brzmi niż CD poprzedni. Pewne zaskoczenie to Heroes. Tu ujawnia się jednak ciągota do grania starej muzyki ARTHEMIS i to wyraża się w momentami budzącej podziw części instrumentalnej, choć sama główna melodia w tej lekko epickiej konwencji rewelacyjna nie jest. Until the End zaczyna się niewinnie, ale potem jest tu wszystko co powinno cechować nowoczesną pół balladę graną przez zespół pretendujący do miana parającego się mocniejszym power. Refren porywający. Resurrection to heavy power thrash pełną gębą, jedynie zabrakło odrobinę lepszego pomysłu na samą melodię. Refren jest taki dwuczłonowy i nie przystaje do całości. Spokojne zamknięcie w instrumentalnym Road to Nowhere, który aż się prosi o rozwinięcie, tyle że może na tym LP dwa kawałki w stylu Heroes to by było za dużo.
Pierwsza połowa albumu lepsza, druga dobra co najmniej.

Słychać zarówno świeżość nowej ekipy, jak i jej zaangażowanie. Debiutantów w zespole trema nie zjadła, poczynają sobie śmiało i ten luz, jaki jest potrzebny, aby podobne granie nie męczyło, jest tu obecny niemal cały czas. Płyta jest nieco nierówna to fakt, nie ma tu jednak kompozycji zdecydowanie słabych, nie ma też sztampowego nudnego thrash metalu.
Pewien problem stanowi ukierunkowanie tej muzyki na jakąś określoną grupę słuchaczy. Dla fanów klasycznego euro power metalu może być trochę za ciężka i nowomodna miejscami, ci natomiast, którzy oczekują od heavy/power/thrashu ataku pancernej dywizji na pełnej szybkości też tego nie znajdą. Metal fanów środka, ale chyba także i tych, którym podobał się album poprzedni.
Poziom może nie ten, ale udany start nowej ekipy pod starym szyldem.

Ocena: 8/10

7.10.2010
Arthemis - We Fight (2012)

[Obrazek: R-6045538-1409675024-2625.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Apocalyptic Nightmare 01:05
2. Empire 05:40
3. We Fight 04:46
4. Blood of Generations 04:10
5. Burning Star 04:08
6. Cry for Freedom 03:51
7. Alone 03:55
8. Reign of Terror 04:26
9. Still Awake 04:47
10.The Man Who Killed the Sun 05:30
11.Metal Hammer 03:48

Rok wydania: 2012
Gatunek: heavy /power/ thrash metal
Kraj: Włochy

Skład zespołu:
Fabio Dessi - śpiew
Andrea Martognelli - gitara
Damian Perazzini - gitara basowa
Paolo Caridi - perkusja

Z nowym perkusistą Paolo Caridi z KILLING TOUCH i z nowymi nadziejami w nowym obranym stylu ARTHEMIS w roku 2012 prezentuje swój kolejny album wydany przez niedużą brytyjską wytwórnię Off Yer Rocka Recordings, a Japonii przez Hydrant.

Progresywność odeszła w cień definitywnie, a thrashowej rytmiki i energii przybyło.
To już na pewno nie jest grzeczne, to jest agresywne mocne. Mocne zdecydowane i znakomite w power metalowym refrenie jest natarcie w Empire, choć może trochę za dużo tu stylizacji na FLOTSAM AND JETSAM w motoryce riffów w zwrotkach. W końcu jednak firmują się jako grupa inspirująca się thrashem... We Fight. O tak, walczą, trochę jak BULLET FOR MY VALENTINE czy TRIVIUM, ale po raz kolejny jest mocarna melodia i ważne, że refren autentycznie chuligański i buja jak należy. Oj, Martognelli gitarowo niszczy i dewastuje na tym albumie, gra kapitalne dynamiczne i fantazyjne sola, świeże jak szczypiorek przed sekundą wyrwany z grządki. Monumentalna heavy/power/thrashowa moc wyziera z każdego riffu Blood of Generations i jesli ten numer jest bardzo dobry to i tak blednie przy soczystym, potoczystym Burning Star, mocarnym w akordach i bardzo atrakcyjnym w przebojowej melodii. ARTHEMIS gra z niezachwianym przekonaniem o słuszności swojej sprawy, sekcja rytmiczna nie daje ani chwili wytchnienia, no i ten niesamowity natchniony Andrea Martognelli.
Żeby nie było zanadto nowocześnie, jest trochę bardziej tradycyjnego power/thrashu w epickiej odmianie w Cry for Freedom z tradycyjnym heroicznym refrenem. Wypada dwa słowa powiedzieć o Fabio Dessi. Wypada powiedzieć znacznie więcej, ale wystarczy to, że jest znakomity. Panuje, góruje na potężną gitarą,w dowolnym momencie jest w stanie bez problemu stanąć na czele bez żadnego problemu. Dessi rządzi, Desssi dewastuje, tak jak na poprzedniej płycie. Także w agresywnym, nerwowym i pulsującym Reign of Terror, gdzie przemycono śladowe ilości neoklasyki. Still Awake dąży do refrenu i taki jest, modern metalowy, rozległy i potężny. Ten numer ma wspaniały fragment instrumentalny, przed rozpoczęciem solo gitarowego. Co za mocarne patetyczne riffy zagrane na absolutnym luzie! Do monumentalizmu ciągnie chyba wszystkie włoskie zespoły power metalowe, także ARTHEMIS. Tu proponują łagodny modern monumentalizm w postaci The Man Who Killed the Sun, trochę rockowo alternatywny, ale rock alternatywa nie serwuje takich mocarnych gitarowych zagrywek. Na koniec Metal Hammer. Niemal hardcore w power thrashowej otoczce. Może i kontrowersyjne, ale ostatecznie chwyta za gardło.
Trochę dziwi umieszczenie na tym albumie mdłej raczej mocnej ballady Alone. Typowi fani melodic metalu i AOR i tak raczej po ten album nie sięgną, a poza solem Martognelli i bezbłędnym rockowym śpiewem Dessi nie ma tu nic więcej.

Po raz kolejny ARTHEMIS przedstawił płytę o bardzo dobrym, klarownym, ostrym brzmieniu. Pięknie zrobione zostały doły i to słychać, gdy gitara gra niżej, czasem unisono z basem.
Jest moc, jest melodia, jest doskonały wokal i doprawdy niesamowity tym razem Andrea Martognelli. Jest klimat, jest wyborne zgranie zespołu. Jest wszystko!
Nowy, lepszy "Heroes".


ocena: 8,5/10

new 03.01.2019
Arthemis - Church of the Holy Ghost (1999)

[Obrazek: R-6193326-1413383180-3138.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. War 07:09
2. Tyrants' Time 07:12
3. Time to React 04:06
4. Tomorrow's World 05:16
5. Claws of the Devil 05:46
6. The Storm 08:46
7. Twilight in the Dark 07:06
8. Church of the Holy Ghost 07:55

Rok wydania: 1999
Gatunek: Power Metal
Kraj: Włochy

Skład zespołu:
Alberto Caria - śpiew
Andrea Martongelli - gitara
Matteo Ballottari - gitara
Matteo Galbier - bas
Alessio Turrini - perkusja
oraz
Nicola Quaglia - instrumenty klawiszowe, pianino


ARTHEMIS rozpoczął swoją działalność jako NEMHESIS jeszcze w roku 1994, ale pod tym szyldem nic praktycznie nie zdziałał i dopiero po zmianie nazwy na aktualną, w roku 1999 coś się ruszyło. Zainteresowanie power metalem w końcu XX wieku we Włoszech przyniosło wysyp nowych zespołów, które szybko uzyskiwały kontrakty płytowe i pod ten wózek podczepił się także ARTHEMIS. grupa miała problem z kompetentnym wokalistą, dlatego na prawach muzyka sesyjnego zaproszono w 1998 Alberto Caria z epic progressive doom metalowego ALL SOUL'S DAY i nagrany z nim debiut "Church of the Holy Ghost" wydany został nakładem własnym w grudniu 1999 roku.

Płyta zawiera rozbudowane kompozycje z kręgu progresywnego power metalu, o orientacji gitarowej i pewnych wpływach speed metalu, co w znacznym stopniu odróżnia tę muzykę od typowego flower power z masywnymi klawiszami, jaką proponowały w tym czasie w większości grupy włoskie naśladujące twórczość RHAPSODY. Wysoki, krystalicznie czysty wokal Caria dominuje tu nad ostrymi gitarami i bez wątpienia to własnie Caria skupia na sobie tu głównie uwagę. Można to zauważyć w dosyć nieśmiałych partiach instrumentalnych War oraz całościowo w niezbyt czytelnych solach gitarzystów.Jeśli War jest utworem surowym, to nastawienie na chwytliwą, niemal romantyczną melodię słychać w Tyrants' Time słyszalne jest wyraźnie, poza epickością, podaną w lekko progresywnym stylu.
Realnie styl muzyczny ARTHEMIS nie jest tu do końca określony. Trochę w tym wszystkim chaosu aranżacyjnego, wahania pomiędzy ostrym graniem niemal w manierze USPM, a włoskim progresywnym graniem, gdzieś wyrastającym z zasadniczych założeń LABYRINTH. Galopady są tu gwałtowne (Time to React, Claws of the Devil), a kompozycje o łagodnym charakterze budowane na naprzemiennych szybkich i wolniejszych partiach, w przypadku Tomorrow's World z dobrym skutkiem i nawet słychać tu odległe echa stylistyki NWOBHM z muzycznych obszarów Newcastle.
Włoska elegancja jest tu potraktowana dosyć surowo, co słychać w pompatycznym, ale stalowym zarazem The Storm, który jest na tej płycie utworem najlepszym i to chyba nie tylko pod względem doskonałej bojowej melodii, ale i wykonania instrumentalnego. W jakiś sposób wpłynął ten utwór na pewno na kształtowanie włoskiej filozofii łączenia epiki z pewnymi elementami neoklasycznymi i progresywnymi i podobne utwory pojawiły się na płytach grup z Italii już niebawem.
Ostre, czasem może przerysowane w tym zakresie granie wypełnia ten album, pewien przesyt tego słychać w speed/power/thrashowym Twilight in the Dark z dobrą heroiczną melodią, ostatecznie jednak ta płyta kończy się kompozycją klasycznie  epicką, bardzo dobrym Church of the Holy Ghost. Pewne rozwiązania z tej kompozycji pojawiły się później w twórczości DOMINE, a jeszcze później HOLY MARTYR chociażby. Jest bardzo dobrze tutaj, ale ta nadmierna ostrość i zapędy do niepotrzebnego przyspieszania nieco wartość obniżają. Jest tu natomiast niewątpliwie najlepsze na tym albumie solo Andrea Martongelli, który wówczas z pewnością nie myślał jeszcze o tym, że w przyszłości stanie jedną z najbardziej rozpoznawalnych gwiazd sceny... brytyjskiej.
Brzmieniowo jest to sound " sharp & clear", przy czym trochę tu zabrakło ostatecznego szlifu, ale jak na self release z czasów, gdy nagranie całości własnymi siłami i środkami nie było wcale takie łatwe, to produkcję można uznać za dobrą.

Album ten może sławy ARTHEMIS nie przyniósł, ale stał sie pierwszym z długiej serii płyt gdzie grupa nastawiła się na nieustanną, czasem zaskakująca ewolucję stylu.


ocena: 7/10

new 21.09.2019
Arthemis - Blood - Fury - Domination (2017)

[Obrazek: R-10135118-1513250898-8138.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Undead 03:51
2. Black Sun 03:37
3. Blood Red Sky 04:33
4. Blistering Eyes 03:31
5. If I Fall 04:14
6. Warcry 04:49
7. Into the Arena 03:58
8. Dark Fire 04:06
9. Firetribe 04:13
10.Inner-Fury Unleashed 03:34
11.Rituals 03:15

Rok wydania: 2017
Gatunek: modern progressive power metal
Kraj: Włochy

Skład zespołu:
Fabio Dessi - śpiew
Andrea Martognelli - gitara
Giorgio Terenziani - gitara basowa
Francesco Tresca - perkusja
oraz:
Enrico Marchiotto - instrumenty klawiszowe
W latach 2013-214 ARTHEMIS przebudował swoją sekcję rytmiczną iw składzie pojawił się stary znajomy Martognelliego z POWER QUEST Francesco Tresca oraz były basista KILLING TOUCH Giorgio Terenziani, ale zanim grupa coś nagrała minęło kolejnych kilka lat. Owocem współpracy tych muzyków jest płyta "Blood - Fury - Domination" z kwietnia 2017 wydana przez Scarlet Records.

ARTHEMIS nigdy nie szedł na łatwiznę i ten element muzycznych poszukiwań zawsze był na płytach tej grupy obecny. Tym razem spróbowali połączyć pewne modern trendy w melodyjnym metalu z power i pierwiastkami thrashowymi oraz obudować to wszystko pewnym wrażeniem progresywności, przez co album nie jest jednoznaczny gatunkowo. Momentami zbliżają się tu mocnej wyrażonej gitarą stylistyki PATHOSRAY i DGM, bardzo dobry, mocny plastyczny wokal Dessi temu sprzyja, podobnie jak wyborna gra Andrea Martognelliego.
Te kompozycje są mniej lub bardziej udane, mniej lub bardziej melodyjne, żadnej jednak nie można odmówić dopracowania szczegółów, przez co każda prezentuje się swoiście i na pewno na brak monotonni nie można tu narzekać. Pewne thrashowe zagrywki są nad wyraz świeże, zresztą w tej stylistyce od prawie dziesięciu lat zawsze mieli coś do powiedzenia, czy raczej miał do powiedzenia sam Martognelli.
Czysty, melodyjny progresywny power metal jest na tym albumie niezły, ale nie wykracza poza ramy pewnej solidności i ekscytującego gitarowego wykonania (Undead, Blood Red Sky, Warcry, Firetribe,) i tak jak w Warcry, lider czaruje dynamicznymi power/thrashowymi atakami. Najbardziej porywającym numerem na tym albumie jest Into the Arena, przypominający te pełne finezji i dynamizmu melodic power/thrashowe utwory z dwóch poprzednich płyt i jest tu nad wyraz udana, pełna dramatyzmu melodia oraz fenomenalne popisy solowe Martognelli. On jak się rozkręci to jest po prostu fantastyczny!
Jeden raz w bardzo udanym i melodyjnym na modern modłę Dark Fire Fabio Dessi wychodzi zdecydowanie na plan pierwszy i tu jest dużo, dużo mocy w jego wokalu. Podlany sosem groove i modern melodyjnego grania Black Sun ma chwytliwy, choć ograny refren i cały czas ma się wrażenie, że tu jest nacisk na ekspozycję pomysłów gitarowych i choć Dessi śpiewa naprawdę dobrze, to jakby pozostaje w cieniu. Inna sprawa, że gitara (czy raczej gitary) Martognelli mają takie znakomite i różnorodne brzmienie, że przyciągają uwagę znacznie bardziej niż popisy wokalisty. Tymczasem warto go uważniej posłuchać, bo fani Chrisa Cornella znajdą tu mnóstwo odniesień do niego i momentami, jak choćby w Blood Red Sky Dessi po prostu brzmi jak wokalista SOUNDGARDEN z najlepszych czasów. Echa  modern groove słychać zdecydowanie w  Inner-Fury Unleashed. Świetnie prezentuje się melodyjny i przebojowy w stylu PASTHOSRAY Blistering Eyes, z potężnymi kruszącymi riffami gitarzysty w stylu modern/progressive.
Nie bardzo ciekawie wyszła mdła balladowa kompozycja If I Fall, radiowa i łzawa, choć i tutaj piękne solo gra Martognelli.
Taki nieco niewyraźny stylistycznie jest Rituals na końcu, gdzie jest w tak krótkim czasie praktycznie wszystko, nawet echa FLOTSAM AND JETSAM z ostatnich płyt.

Wykonanie jest ogólne na bardzo wysokim poziomie. Może sekcja rytmiczna lekko odstaje od poziomu wokal i gitary, ale to jest ogólnie doprawdy solidna robota. Dużo pomysłów, dużo łączenia gatunków, zazwyczaj z bardzo dobrym skutkiem.
To, że ekspozycja gitary przypomina DGM oczywiście nie jest przypadkiem. Mix to Simone Mularoni i klarowność jest wyborna, a sam sound przygotował w procesie masteringu Alessio Garavello były członek ARTHEMIS  i tu wcale nie ustępuje Mularoni w stylu ustawienia całości.
Tym razem wyszedł starszy i dojrzalszy brat "We Fall" z 2012 roku i jest to album, który przy bliższym i dokładniejszym poznaniu znacznie zyskuje.


ocena: 8,3/10

new 26.09.2019