Drużyna Spolszczenia

Pełna wersja: W.A.S.P.
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
W.A.S.P. - WASP (1984)

[Obrazek: R-5693252-1519413193-8631.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. I Wanna Be Somebody 03:43
2. L.O.V.E. Machine 03:51
3. The Flame 03:41
4. B.A.D. 03:56
5. School Daze 03:34
6. Hellion 03:38
7. Sleeping (In the Fire) 03:56
8. On Your Knees 03:49
9. Tormentor 04:10
10. The Torture Never Stops 03:56

Rok wydania: 1984
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:
Blackie Lawless - śpiew, bas
Chris Holmes - gitary
Randy Riper - gitary
Tony Richards - perkusja

WE ARE SEXUAL PERVERS.
Nie, nie, to żadna deklaracja autora recenzji, a jedynie rozwinięcie skrótu W.A.S.P., zespołu, którego znaczenia dla amerykańskiej sceny heavy metalowej, wyrosłej ze stadionowego glamu, przecenić się nie da. Założony w Los Angeles przez Blakie Lawlessa w roku 1984 zespół był z jednej strony formą odbudowy glamowego manifestu NEW YORK DOLLS w innej, znacznie brutalniejszej, także wizualnie konwencji, z drugiej zaś antytezą dla gładkiego, upozowanego pudel metalu, jaki w pewnym momencie zaczął fascynować młodzież najpierw USA, a potem i innych kontynentów. Sama nazwa miała być wyrażeniem muzycznej postawy grupy, trzeba jednak pamiętać, ąe lata 80-te w USA wciąż były purytańskie, także w metalu i grupa z rozwijania tego skrótu szybko zrezygnowała. Potem i teraz często mówi się o nich po prostu jako o WASP sympatycznym przedstawicielu owadów, który jednak potrafi także ostro użądlić.

Ekipa Lawlessa tez ostro użądlić potrafiła, co doceniła wytwórnia Capitol, zupełnie abstrahując od szokująco widowiskowych koncertów zespołu. Oczywiście wszystko, co tam się działo, działo się na niby, z tym że mięso było prawdziwe i, jak zapewniał potem Lawless, zawsze świeże. Na płycie nie widać nic z tego, za to słychać wszystko bardzo dobrze. Przede wszystkim to, że ten zespół miał od początku własny pomysł na muzykę. To, co inni grali w sposób grzeczny i układny, W.A.S.P. robił z nieprawdopodobną energią, drapieżnością i autentycznym heavy metalowym zacięciem. Oni nie udawali, że grają metal, grając dociążonego hard rocka i glam. Oni już od początku, już na tej płycie, grali heavy metal. Taki, jakiego w USA nikt nie grał, jaki jest typowy tylko dla W.A.S.P. i jaki ta grupa gra pod wodzą Lawlessa do dzisiaj, choć może nieco nowocześniej.

Ten album jest kopalnią waspowych hitów, takich, które się po prostu nigdy nie zestarzeją i nie wypadną z obiegu oraz metalowej świadomości fanów tej grupy.
To klasyka. Klasyką jest "I Wanna Be Somebody", klasyką jest "L.O.V.E Machine", klasyką jest niesamowity "B.A.D." i klasyką są sola, jakie Holmes gra w tych kawałkach. Klasyką jest bas Lawlessa i to, jak Richards tu okłada zestaw perkusyjny. Klasyką jest dobór czasów tych wszystkich numerów, zazwyczaj nieprzekraczających tych radiowych czterech minut i zmasowanie tego heavy metalu w takich zwartych ramach. Klasyką jest zestaw zazwyczaj prostych i w sumie potwornie głupich tekstów. Klasyka. Tak jak i dwa bardziej true metalowe numery, "Hellion" i "Tormentor", które palą żywym ogniem i zawstydzają niejeden zespół w zbrojach, jakie grały w owym czasie. Klasyką są hipnotyczne riffy z "On Your Knees" i to, jak po raz pierwszy Lawless był delikatny w "Sleeping (In The Fire)" i pojawia się pierwsza wielka balladowa kompozycja grupy. Klasyką zapewne też jest słynne dziecięce otwarcie "Schol Daze" i tylko "The Flame" nie jest klasyką, bo to po prostu znacznie słabsza kompozycja.

Jeśli jednak z wersji CD dorzucić dwa mordercze waspowe single "Animal (Fuck Likle The Beast)", odrzucony pierwotnie z płyty jako zbyt obsceniczny i "Show No Mercy", to poziom klasycznego zniszczenia będzie zupełny. Ta płyta stworzyła jednoznacznie i rozpoznawalny styl zespołu oraz wytyczyła kierunek muzyczny na kolejne 25 lat.
Pierwszy wielki klasyczny album W.A.S.P. bez rozwijania skrótu. Muzyka broni się sama, bez marketingowej otoczki.


Ocena: 8.8/10

10.08.2007
W.A.S.P. - The Last Command (1985)

[Obrazek: R-617858-1518295344-5749.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Wild Child 05:12
2. Ballcrusher 03:24
3. Fistful Of Diamonds 04:17
4. Jack Action 04:16
5. Widowmaker 05:17
6. Blind In Texas 04:21
7. Cries In The Night 03:41
8. The Last Command 04:10
9. Running Wild In The Streets 03:30
10. Sex Drive 03:12

Rok wydania: 1985
Gatunek: Melodic Heavy Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:
Blackie Lawless - śpiew, bas
Chris Holmes - gitara
Randy Piper - gitara
Steve Riley - perkusja

Rok 1985. Nowy perkusista, nowy album wydany przez Capitol Records w listopadzie. A muzyka pozostała taka sama. No nie do końca. Jeśli debiut W.A.S.P. był pewnego rodzaju antytezą hair & glam metalu amerykańskiego, pozostając jednocześnie w jego stylistyce, to "The Last Command" jest w prostej linii glamowym albumem amerykańskiej pierwszej linii, zawierającym muzykę prostą, głupiutką i naiwną, jakiej zapewne oczekiwali rozbawieni widzowie stadionów, ale chyba tylko oni.

W przypadku kompozycji z tego LP, można by już nawet przymknąć oko na różne jawne i mniej jawne zapożyczenia i wyrwane z innych miejsc riffy i motywy, bo wtórność czy kopiowanie nie jest niczym złym, pod warunkiem, że skutkuje interesującymi kompozycjami. Te jednak Lawless wystrzelał na debiucie, tu zaś zaserwował kawałki proste i prostackie, co więcej wykonane w uproszczony sposób. Temu nie da się zaprzeczyć, jeśli wsłuchać się w sola gitarowe na tym LP, najsłabsze sola, jakie się pojawiły na albumach W.A.S.P. autorstwa Holmesa, nie licząc naturalnie horroru, jaki zgotowali na "Kill Fuck Die". Tu jednak jesteśmy w strefie muzyki lekkiej łatwiej i przyjemnej, w kręgu WINGER, POISON czy MOTLEY CRUE, w kręgu spandexu i latexu, chociaż może bardziej wymalowanych, niegrzecznych chłopców. Tuzinkowe to granie, do tego mało odróżniają się te utwory od siebie, zwłaszcza w drugiej części płyty, gdzie najbardziej ograne motywy waspowe są eksploatowane aż do przesady w "Running Wild In The Streets" czy "Sex Drive". Szczytem bezguścia muzycznego jest "Blind In Texas", no chyba, że ktoś jest rozmiłowany w amerykańskim glamie. Tyle że i w tej odmianie grania ten numer plasuje się daleko poniżej średniej. Trochę dziwi sentyment, jaki Lawless ma do tej kompozycji, nadal serwowanej na koncertach jak nieśmiertelny śledzik do setki. Kilka wartych uwagi utworów jest i na pewno otwarcie w postaci "Wild Child" jest wielce obiecujące i tu wyważony balans pomiędzy tempem, udaną melodią i szczyptą agresji tworzy w sumie bardzo dobry kawałek. Solidnie prezentuje się mocny i rytmiczny "Fistful Of Diamonds", który jednak, co się rzadko zdarza w przypadku W.A.S.P., ma lepszy motyw zwrotek niż dosyć ospałego refrenu.
Tak przy okazji od razu słychać, że o ile Piper na debiucie się czymś zaznaczał, to tu praktycznie nie istnieje. Riley jako nowy perkusista przeciętnie się prezentuje i jakoś gra Richardsa bardziej pasowała do tego wszystkiego. Jedyne, co wyszło znakomicie to balladowy "Cries In The Night" i aż szkoda tej kompozycji w tym mdłym otoczeniu. Świetnie śpiewa tu Lawless i jest to utwór zwiastujący podobne refleksyjne drapieżniki w przyszłości.

Produkcja tego wszystkiego niespecjalna, niby jest ostro, ale do brzytew gitarowych i sekcji z debiutu dużo brak. Wypośrodkowanie zmierzające ku nijakości. Tak zresztą można by podsumować ten LP, który cieszył się niewielkim zainteresowaniem, znacznie mniejszym niż płyta z roku poprzedniego.
Co z niej zostało dziś? "Blind In Texas" oczywiście i chyba niewiele więcej.
LP "W.A.S.P." demolował, a "The Last Command"no cóż... Miał to być Ballcrusher, ale i jaj i ich miażdżenia tu niewiele.


Ocena: 5.9/10

10.08.2007
W.A.S.P. - Inside the Electric Circus (1986)

[Obrazek: NC0xODYwLmpwZWc.jpeg]

Tracklista:
1. The Big Welcome 01:21
2. Inside the Electric Circus 03:33
3. I Don't Need No Doctor (Ray Charles Cover) 03:26
4. 9.5.-N.A.S.T.Y. 04:47
5. Restless Gypsy 04:59
6. Shoot From the Hip 04:38
7. I'm Alive 04:22
8. Easy Living (Uriah Heep Cover) 03:10
9. Sweet Cheetah 05:14
10. Mantronic 04:08
11. King of Sodom and Gomorrah 03:46
12. The Rock Rolls On 03:50

Rok wydania: 1986
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:
Blackie Lawless - śpiew, gitara
Chris Holmes - gitara
Johnny Rod - bas
Steve Riley - perkusja

Po nagraniu dwóch płyt w latach 1984-1985, Lawless nadal nie ustawał w wysiłkach, aby przebić się do czołówki amerykańskiego melodyjnego heavy metalu. Płyta "The Last Command" cieszyła się umiarkowanym tylko powodzeniem, jednak Blackie nie zrezygnował ze stylu, jaki obrał i kolejny LP był jego kontynuacją.
W zespole zaszły pewne przetasowania i pojawił się nowy basista, Johnny Rod z KING KOBRA, a sam Lawless przejął funkcję gitarzysty. Aby zapewnić lepsze brzmienie, do produkcji albumu zaproszono Michaela Wagenera, znanego ze współpracy z czołowymi grupami hard rocka i glam metalu z USA. W październiku 1986 Capitol Records zaprezentował nowe dzieło W.A.S.P.

W.A.S.P. powitał słuchaczy w Elektrycznym Cyrku i przedstawił widowisko, które jak każdy cyrkowy spektakl miało swoje lepsze i gorsze momenty. Zaczyna się to od razu ostro od tresury lwów. No ryczą i agresywnie się zachowują te nieokiełznane drapieżniki w dynamicznym "The Electric Circus" z tym pełnym rozmachu refrenem, jakich zabrakło na albumie poprzednim.
W programie pojawia się znamienity gość w postaci "I Don't Need No Doctor" Roya Charlesa i zwulgaryzowana wersja tej kompozycji to wyjątkowo mocny punkt spektaklu. Tak drapieżnie Lawless to chyba jeszcze nie śpiewał, a te pop rockowe chórki, które go wspierają tworzą interesujący dysonans. Szkoda, że trakcie nadmiernie rozkrzyczanego i mało melodyjnego "9.5.N.A.S.T.Y" wypada czas spędzić w bufecie, ale natychmiast należy powrócić na "Restless Gipsy", bo to taka łagodniejsza perełka z tego albumu, gdzie piękne cygańskie woltyżerki dokazują cudów na białych rumakach galopujących po arenie. Popisy na batucie przy "Shot From The Hip" to dobry, ale mało wnoszący numer, raczej w stylu nagrań z "The Last Command", za to występ miotających płonącymi nożami artystów w "I'm Alive" ponownie fantastyczny. Jaki dumny duch się nad tym unosi! Potem znów gościnnie URIAH HEEP i "Easy Livin" i ponownie ręce same składają się do oklasków. Tak się wydobywa moc w coverach ze starych hitów i killerów. Białe pudle, małpki, króliczki i pantera... No oczarowuje tą swoją melodyjną delikatnością i pulsującą podskórnie siłą, połączoną z elegancją "Sweet Cheetah"
Czy warto oglądać ostatnią część tego spektaklu? Można, ale nie dzieje się już tu zbyt wiele.  Trzy ostatnie numery to poprawny W.A.S.P. bez sensacji i przyprawiających o szybsze bicie serca momentów w typowym dla grupy stylu i pożegnanie w postaci "The Rock Rolls On" to niezbyt mocny akcent końcowy.

Tak, to koniec, zapalają się światła i widzowie powoli zmierzają ku wyjściu.
Czy są zadowoleni? Chyba nie do końca. Bardzo dobra oprawa brzmieniowa, ze wskazaniem na ustawienie sekcji rytmicznej z przestrzenną perkusją, znakomity wokal Lawlessa, kilka fajnych solówek, garść morderczych, niezapomnianych refrenów, ale te słabe punkty się niestety też pamięta. Ta płyta jest bogatsza i bardziej różnorodna niż "The Last Command", jednak pod względem atrakcyjności melodii ustępuje całościowo debiutowi.
Album w USA cieszył się umiarkowanym powodzeniem, jednak zwrócił uwagę w Europie, jako muzyka odbiegająca od ogólnie przyjętych standardów glam metalu amerykańskiego.


Ocena: 7.6/10

10.08.2007
W.A.S.P. - The Headless Children (1989)

[Obrazek: R-1856540-1305977995.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. The Heretic (The Lost Child) 07:16
2. The Real Me (The Who Cover) 03:22
3. The Headless Children 05:47
4. Thunderhead 06:46
5. Mean Man 04:50
6. The Neutron Bomber 04:04
7. Mephisto Waltz (instrumental) 01:27
8. Forever Free 05:09
9. Maneater 04:47
10. Rebel In The F.D.G. 05:08

Rok wydania: 1989
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:
Blackie Lawless - śpiew, gitara
Chris Holmes - gitara
Johnny Rod - bas
Frankie Banali - perkusja

Po trzech latach intensywnej pracy studyjnej, budowaniu własnego wizerunku scenicznego, WASP nieco spuścił z tonu i przez jakiś czas koncentrował się na występach na żywo, co zostało udokumentowane płytą "Live In The Raw" z 1987 roku, która zawierała tylko jeden premierowy, niezbyt interesujący utwór "Scream Until You Like It", przygotowany na potrzeby filmu "Ghoulies II". Album ten tak naprawdę ratowały koncertowe "Harder Faster "i "The Manimal". Zaczęto przebąkiwać, że formuła i pomysły muzyczne WASP się wyczerpały.
Grupa trzymała co do tego swoich fanów w niepewności do roku 1989, gdy ukazał się w końcu album "Headless Children", którą Capitol Records wydal w kwietniu.

W składzie zaszła istotna zmiana, pojawił się bowiem znakomity perkusista Banali, z którym współpracę Lawless będzie kontynuować z przerwami przez wiele kolejnych lat. Jako gość poniekąd honorowy w studio stawił się także Człowiek Legenda, Ken Hensley z URIAH HEEP i można było być pewnym, że instrumenty klawiszowe to będzie wyjątkowo mocny punkt tej płyty.
Frapująca okładka z korowodem znanych i kontrowersyjnych postaci historycznych kryła równie frapująca zawartość.
Początek albumu jest zaskakujący i tak jak w The Heretic (The Lost Child)" ten zespół jeszcze nie grał. Masywny, mroczny i przy tym bardzo melodyjny, a zarazem zdecydowanie klasyczny heavy metal jest tu monumentalny i ma wymiar epicki, choć nadal to rozpoznawalny styl WASP. Ostry, ciężki sound, bogata aranżacja drugiego planu i zdecydowanie coś więcej niż prosty stadionowy metal w stylu zwrotka-refren-zwrotka. Zagrywki gitarowe rozpraszające nieco ten mrok po prostu wspaniałe. Potem cover "Real Me" THE WHO to kolejne zaskoczenie. Rockowy bunt jest tu jeszcze bardziej słyszalny niż w oryginale. A rock'n'rolla WASP brak. Brak go także w kolejnym rozbudowanym "The Headless Children". Tu słychać Hensleya i choć gra niedużo, to te klawisze są przepięknie dobrane. Tu utrzymana została stylistyka otwieracza i ma się wrażenie pewnej zwartej, logicznie uporządkowanej całości. To wrażenie nie opuszcza zresztą do końca i pomijając koncepty, to najbardziej przemyślany w formie i rozmieszczeniu kompozycji album WASP. "Thunderhead" to zagrany w stylu WASP zdecydowanie true metal, pełen dumy i mroku, zagrany drapieżnie i z wyraźnymi odniesieniami do tradycji US Metalu w najbardziej klasycznej postaci.
Inny WASP? Już nierzucający mięsem w publiczność? Wcale nie, bo nagle pojawia się ten najbardziej rozpoznawalny WASP w "Mean Man" i po prostu demoluje agresywną rock'n'ollową energią, jakiej można było najprędzej doszukać się na debiucie. Tyle że tu jest więcej zła i ciemniej strony mocy, której jest jeszcze więcej w "The Neutron Bomber". Moment wyciszenia w instrumentalnej miniaturze "Mephisto Waltz" to wstęp do przepięknego balladowego songu "Forever Free". No a koniec dwa razy potężny, klasyczny, morderczy, melodyjny i drapieżny WASP w "Meneater" z pełnym rozmachu refrenem i kwintesencja waspowego metalu chuligański "Rebel In The F.T.G.".

I koniec... No jaka szkoda. Wprawiający w osłupienie popis Lawlessa i reszty zespołu. Kompozycyjny majstersztyk, wykonany z niebywałą pewnością siebie, a zgranie zespołu budzi podziw. Banali demoluje, a Rod dobija basem resztki ocalałych. Heavy metalowa perła bez słabych punktów.
Ten album się tak naprawdę docenia, znając całość dyskografii zespołu, a poziom dojrzałości tego materiału jest nieporównywalny z tym, co grali na trzech poprzednich płytach.
Moim zdaniem najlepszy WASP.


Ocena: 9.9/10

12.08.2007
W.A.S.P. - The Crimson Idol (1992)

[Obrazek: R-2242836-1501615167-4551.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. The Titanic Overture 03:32
2. The Invisible Boy 05:12
3. Arena Of Pleasure 05:00
4. Chainsaw Charlie (Murders In The New Morgue) 07:48
5. The Gypsy Meets The Boy 04:16
6. Doctor Rockter 03:51
7. I Am One 05:25
8. The Idol 08:41
9. Hold On To My Heart 04:23
10. The Great Misconceptions Of Me 09:44

Rok wydania: 1992
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:
Blackie Lawless - śpiew, gitara, bas, instrumenty klawiszowe
Stet Howland - perkusja
Frankie Banali - perkusja
Bob Kulick - gitara (gościnnie)

Znakomity album "The Headless Children" z roku 1989 jakoś nie znalazł uznania na rynku amerykańskim, a to, że W.A.S.P. cieszył się uznaniem w Europie niespecjalnie interesowało wytwórnię Capitol, która przestała wspierać Lawlessa. Zespół zaczął się sypać, gitarzysta Chris Holmes ożenił się ze znaną wokalistką heavy metalową Litą Ford i niebawem z powodu różnic artystycznych zaprzestał on współpracy z Lawlessem. Blackie oficjalnie zawiesił działalność zespołu w 1990 roku i wydawało się, że to już koniec przygody W.A.S.P. na metalowych scenach.
Lider miał jednak pomysł na coś innego, o czym zresztą już myślał wcześniej i w spokoju rozpoczął prace nad heavy metalową operą, która ujrzała światło dzienne w roku 1992.

"The CrImson Idol" był od początku do końca jego pomysłem i niemal wyłącznie jego wykonaniem, a płytę w sierpniu ponownie wydał wierzący w jego szczęśliwą gwiazdę Capitol Records.
Sam zagrał tu na wszystkich instrumentach poza perkusją, której partie nagrali Banali I Howland. Pojawił się także gościnnie znany gitarzysta Bob Kulick i tak w studio Lawlessa w Hollywood powstała najbardziej znana i przez wielu uważana za najbardziej wartościową pozycja w dorobku tego muzyka. Płyta została wydana przez także przez wytwórnię Parlophone, przy czym ustalono, że firmowana będzie jako album W.A.S.P. i tak ta nazwa pojawiła się ponownie na rynku. Album promowany był na specjalnej trasie koncertowej, na której w ekipie Lawlessa pojawili się Howland, Johnny Rod (bas) z ostatniego składu oraz jako drugi gitarzysta Dan McCabe.

Tak naprawdę Lawless na tym konceptualnym albumie pozostał wierny stylowi zespołu z lat poprzednich. To nadal waspowy, melodyjny, drapieżny heavy metal, jednak przy tym pełen dramatyzmu i można by powiedzieć monumentalizmu w prezentacji skądinąd banalnej historii o powstaniu i upadku rockowego idola. Konstrukcja i sposób przedstawienia tej historii w muzycznej formie jest jednak znakomita. Mamy do czynienia z autentycznymi emocjami, zamkniętymi w ramach rock/metalowej opery o spójnej i logicznej fabule, trzymającej w napięciu i przykuwającej uwagę od chwili, gdy poznajemy pragnącego sławy bohatera aż do tragicznego finału, kiedy kończy życie, wieszając się na strunie własnej gitary.
Akcja rozwija się stopniowo i pełne energii rozpoczęcie znajduje swoje apogeum w "Arena Of Pleasure", który to utwór jest zdecydowanie najlepszy z otwierającego tryptyku. Jednak kulminacyjnym punktem pierwszej części opery jest niesamowity "Chainsaw Charlie", eksplodujący po skromnej melorecytacji na tle gitary akustycznej. Moc, energia i melodyjna agresja, jakiej wcześniej w muzyce W.A.S.P. nie było... W powiązaniu z pewnymi echami wczesnego IRON MAIDEN, co słychać w interesujących gitarowych ozdobnikach.
No i piła motorowa na tle odgłosów widowni. Kapitalnie jest to zrobione. Pewne wyciszenie musiało nastąpić i następuje w "The Gypsy Meets The Boy", utworze skromnym, opartym o gitarę akustyczną, ale istotnym dla fabuły. Mocny, choć trochę chaotyczny, rockowy "Doctor Rocker" to logiczna konsekwencja rozwoju wydarzeń, których kolejną kulminacją jest triumf w "I Am One" z niezapomnianym refrenem z chórkami i potężnymi partiami bębnów. Ta kompozycja jest nierozerwalnie związana z "The Idol" i w kwestii samych losów głównego bohatera już jest preludium do tragicznego finału. O ile słuchowiskowe interludia mają tu duże znaczenie, to w "The Idol" ma zapewne znaczenie największe. Delikatnie zaśpiewany, łagodny "The Idol" to suma doświadczeń i refleksji bohatera, gorzkich i jasno wyrażonych, a przecież nie wprost... Fantastyczne, pełne rozpaczy pierwsze gitarowe solo jest porażające i chyba nic tak na tym albumie tak nie wstrząsa, jak to solo właśnie.
Finał musiał być tylko jeden i pewnie innej drogi nie było. Wewnętrzne dojrzewanie duchowe bohatera wyraża się w odejściu od agresji i szorstkości na rzecz melancholijnych przemyśleń o alienacji, nawet gdy Jonathana wzywa widownia w "Hold On To My Heart". Jaki to piękny rockowy utwór. Pastelowy i malowany akustyczną gitarą, tak naprawdę o samotności w tłumie i ciężarze sławy, który nie każdy potrafi udźwignąć. Piękny, wycyzelowany w szczegółach i pełen niuansów utwór z kluczem, który otwiera drzwi do ostatniego aktu w "The Great Misconceptions Of Me". Ta rozbudowana, wielowątkowa kompozycja skupia w sobie zarówno klasyczny styl grupy, jak i ten refleksyjny pierwiastek, jaki się tu po raz pierwszy pojawił w takim nasileniu.
No Crimson King, no Crimson Idol.

Lawless, wspierany przez pozostałych muzyków, zagrał tu wspaniale i zaśpiewał wspaniale.
Jest autentyczny w przekazie, prezentuje znakomite partie basu i gitary oraz skromne jak na tego typu album, ale bardzo gustowne zagrywki klawiszowe. Dużo wnosi Kulick i kilka solówek gitarowych, jakie zaprezentował jest najwyższej marki. Co jednak od razu zniewala to perkusja. Obaj perkusiści po prostu dali tu popis fenomenalny i takich bębnów się na co dzień nie słyszy.
To lawiny i potoki starannie dobranych zagrań, do tego wyeksponowanych specjalnie w procesie produkcji. Ta jest wyborna i wieloplanowość oraz selektywność instrumentów, jak choćby gitary akustycznej oraz miękkiego basu, może stanowić wzór brzmienia podobnych albumów i dziś. Podobnych? Nie ma podobnych albumów.
Ta płyta jest smutna, jest trudna i nie jest prostackim i wulgarnym W.A.S.P., jaki istniał wcześniej. Nie jest też kopalnią "takich" hitów, jakie Lawless proponował w latach 80-tych. Smutna, refleksyjna płyta o prostym przesłaniu, ale bez nachalnej dydaktyki.
Doceniona i szanowana w Europie nie stała się kasowym przebojem w USA, gdzie ukazała się dopiero w roku następnym. Amerykanie oczekiwali więcej rock'n'rolla... Lawless podziękował współpracującym z nim w studio i na trasach koncertowych muzykom i ponownie ogłosił, że W.A.S.P. przechodzi do historii.
Na szczęście nie na długo.


Ocena: 9.3/10

13.08.2007
W.A.S.P. - Still Not Black Enough (1995)

[Obrazek: R-2366419-1295862728.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Still Not Black Enough 04:02
2. Somebody To Love (Jefferson Airplane Cover) 02:51
3. Black Forever 03:17
4. Scared To Death 05:03
5. Goodbye America 04:48
6. Keep Holding On 04:04
7. Rock And Roll To Death 03:45
8. Breathe 03:45
9. I Can't 03:08
10. No Way Out Of Here 03:39

Rok wydania: 1995
Gatunek: Melodic Heavy Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:
Blackie Lawless - śpiew, gitara, gitara akustyczna, bas, sitar, pianino, organy
Frankie Banali - perkusja
oraz
Bob Kulick - gitara

Lawless nigdy nie powiedział, że nie wróci. Wrócił na dobre w 1995 roku, choć w zasadzie sam, ponownie korzystając tylko z pomocy Frankie Banali jako perkusisty. Tym razem premiera odbyła się w Japonii nakładem Victor w czerwcu, co więcej nie było wydania amerykańskiego i poza Japonią w tym samym niemal czasie LP zaprezentowała londyńska wytwórnia Raw Power.

Blackie wrócił delikatny, romantyczny, rozmarzony i rockowy.
Tak, to najbardziej rockowa płyta pod szyldem W.A.S.P., bo płyta ukazała się firmowana tą nazwą, którą zaczęło szanować i doceniać coraz więcej ludzi, mimo że grupa faktycznie nie istniała od lat. Płyta to osobista i najbardziej słyszalne jest to w utkanej z delikatnych dźwięków balladzie "Keep Holding On". Elektryczne skrzypce Marka Josephsona, wysmakowane instrumenty perkusyjne, pianino. Romantyczna, pościelowa ballada bez śladu agresji i metalowej energii. Tak, to rockowa płyta i dobór oraz sposób wykonania covera "Somebody To Love" też to podkreśla.
Tam, gdzie granie jest ostrzejsze i bardziej tradycyjne dla W.A.S.P., jak w "Still Not Black Enough", nieco ukrytego mroku, ale i trywialnego glamu, odegranego po prostu w waspowym stylu, jak w "Black Forever". Gitary niezbyt ciężkie i daleko im do tych z "The Headless Chidren", ale w ponurym "Scared To Death" ze znakomitymi chórkami zaproszonych gości i perkusją tym, razem Howlanda. Lawless intryguje ponownie w jakiś sposób, podchodząc do muzycznych rozważań z "The Crimson Idol". Na tej płycie brak myśli przewodniej. Dlaczego po raz tysięczny trzeba eksploatować oparty na 12 taktowym boogie rock'n'roll "Rock And Roll To Death", brzmiący jak cover z lat 60-tych czy nawet 50-tych, a żale w "Goodbye America" jedynie w refrenie bardziej zwracają uwagę.
Osobista płyta. "Breathe" jest piękny i szczery i dużo, dużo lepszy od "Keep Holding On". To jedna z najpiękniejszych łagodnych kompozycji Lawlessa, pełna ciepła i wyciszenia. Porusza, wzrusza, zmusza do przemyśleń... A przy tym jest taka prosta. Osobista płyta i tak mało tu elektryczności, ale czy "I Can't" nie jest aż zanadto osobisty? Niezwykły wokal w pierwszej części i jest ona dużo ciekawsza od przeciętnej, typowej dla ostrego Lawlessa, części drugiej. Takie sobie zakończenie w postaci zagranego w średnim tempie "No Way Out Of Here", gdzie ujawnia się pewien gitarowy brak mocy na tym albumie, mimo że drugim gitarzystą jest ponownie Bob Kulick.

Wciąż to W.A.S.P., nie ma co do tego żadnej wątpliwości, ale tu czegoś brak. Najbardziej jakiejś spójności w tych muzycznych rozważaniach.
Ponadto pod względem produkcyjnym to jeden ze słabszych LP zespołu i ustawienie gitar w mocniejszych kompozycjach niweczy efekt końcowy. Akustyczna gitara Lawlessa tez już pobrzmiewała lepiej... Tak jak i perkusja Banali. Ta płyta często bywa pomijana w dyskografii W.A.S.P., przypisuje się ją wyłącznie Lawlessowi, a przecież to nadal ten sam zespół.
Album ukazał się w czasie zastoju tradycyjnego metalu, a jako po części rockowy nie dotarł do publiczności, która oczekiwała mocniejszego grania. Dla fanów typowego rocka znów album okazał zbyt ciężki miejscami.
Czy tak chciał wrócić Lawless? Dwa lata później wyładował całą frustrację i rozliczył się ze światem na brutalnej płycie "Kill, Fuck, Die".


Ocena: 7.2/10

16.08.2007
W.A.S.P. - K.F.D. (Kill, Fuck, Die) (1997)

[Obrazek: R-2369928-1493669716-4892.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Kill, Fuck, Die 04:20
2. Take the Addiction 03:41
3. My Tortured Eyes 04:03
4. Killahead 04:08
5. Kill Your Pretty Face 05:50
6. Fetus 01:23
7. Little Death 04:12
8. U 05:10
9. Wicked Love 04:36
10. The Horror 08:27

Rok wydania: 1997
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:
Blackie Lawless - śpiew, gitara
Chris Holmes - gitara
Mike Duda - bas
Stet Howland - perkusja

Po nagraniu i wydaniu albumu "Still Not Black Enough", Blackie Lawless reaktywował zespół w stałym składzie i znalazł się w nim dosyć niespodziewanie ponownie gitarzysta Chris Holmes, a Duda i Howland na długie lata stworzyli zaś sekcję rytmiczną. Lata 90-te to czas eksperymentów muzycznych, które nie ominęły także i W.A.S.P. Nowa płyta była tego jasnym wyrażeniem. Gdzieś ten delikatny Lawless z roku 1995 i ten niezwykły Lawless z 1992 zniknął. Zniknął praktycznie na całej płycie. Album został podobnie jak poprzedni w wydany w Japonii przez Victor, a w Europie przez brytyjską Raw Power w marcu 1997. Tytuł wydawał się im zbyt brutalny i niecenzuralny, zastąpiony więc został mało widocznym skrótem "K.D.F."

Ten album to podany w industrialnym sosie heavy metal, wtórnych i wcale nie najlepszych pomysłów Lawlessa z przeszłości o odrzucającym na kilometr brzmieniu, zbudowanym na tandetnym, plastykowym, elektronicznym fundamencie. Mechaniczność tego wszystkiego zaprzecza idei rockowego grania w metalu, a Howlanda trudno poznać w tym tępym waleniu w zestaw perkusyjny. Dwie gitary? Czasem można odnieść wrażenie, że nie ma żadnej i tylko ich brak w "Kill Your Pretty Face" nie jest zły. Ten utwór w jakiś sposób intryguje tym wykorzystaniem motywu orientalnego, ale i irytuje klasycznymi instrumentami klawiszowymi w tle. Magicznych zamaszystych i rozległych refrenów W.A.S.P. na tej płycie nie ma i pewne cechy kompozycji łagodniejszej przejawia tylko "My Tortured Eyes". Dominuje ostro ryczący Lawless, wyśpiewujący swoje kwestie do melodii, jakich wcześniej by nie zamieścił nawet na B-side niewydanych singli. Wystarczy posłuchać "Little Death' czy "Kill, Fuck, Die" albo bezładnych wybuchów agresji w " U ", o ile wytrzyma się natarczywe sztuczne dźwięki, jakie tu uparcie i industrialnie są serwowane od pierwszej do ostatniej sekundy. Fatalne, nic niewnoszące sola gitarowe tyle warte, co cała reszta. Ukoronowaniem dzieła jest "The Horror". Samo brzmienie zniechęca, a zanim coś się zacznie dziać, mija sporo czasu. Arabskie motywy to tu już horror sam w sobie i takie nagłe zainteresowanie Lawlessa kulturą Bliskiego Wschodu samo z siebie jest już zastanawiające. Ogólnie horror.

Paskudne brzmienie, źle ukierunkowana agresja muzyczna, nachalność elementu industrialnego jako podstawowej bazy kompozycji. Płyta na pewno nie jest skierowana do tych, którzy cenią ten zespół za melodie, przebojowe refreny i świetne sola. Album metalowej niszy i zbuntowanej industrialnie młodzieży, której chyba aż tak wiele nie było, skoro Lawless już na następnej płycie "Helldorado" powrócił do starej, dobrej sprawdzonej formuły.


Ocena: 2/10

16.08.2007
W.A.S.P. - Helldorado (1999)

[Obrazek: R-2008143-1518195843-1670.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Drive By 00:54
2. Helldorado 05:06
3. Don´t Cry (Just Suck) 04:17
4. Damnation Angels 06:27
5. Dirty Balls 05:20
6. High On The Flames 04:11
7. Cocaine Cowboys 03:58
8. Can't Die Tonight 04:04
9. Saturday Night Cockfight 03:21
10. Hot Rods To Hell (Helldorado Reprise) 04:14

Rok wydania: 1999
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: USA

Skład:
Blackie Lawless - śpiew, gitara
Chris Holmes - gitara
Mike Duda - gitara basowa, śpiew
Stet Howland - perkusja, śpiew

Ten album był powrotem Lawlessa do korzeni. Zasada prosta - "Drive By".... i "Hot Roads To Hell"! Te tytuły najbardziej oddają sens i istotę tej płyty.

Album bardzo amerykański, choć wydany przez brytyjską CMC International Records, bardzo autostradowy, wręcz zachęcający do pędu przed siebie samochodem lub motorem. Proste, drapieżne, osadzone w tradycji amerykańskiej muzyki radiowej granie, które wymodelowane w mocarnych riffach i klasycznym wokalu Lawlessa dają bardzo dobry album... American highway rock/metal, albo jakoś tak ...
Już na wstępie niszczy tytułowy "Helldorado", zaostrzając apetyt na ciąg dalszy. Album bardzo wyrównany, gdzie dałbym jeszcze do perełek "Cant Die Tonight" i "Hot Roads To Hell" właśnie. Chuligański, zagrany na luzie LP -taki MOTORHEAD dla Amerykanów. Chwytliwe, prostackie i wulgarne refreny "Don´t Cry (Just Suck)" czy "Dirty Balls" wyrażają proste marzenia i potrzeby "ludzi drogi", pośrednio przypominają też o tych najwcześniejszych fascynacjach grupy seksem i przemocą. Powrót do korzeni ...ale przecież z autodystansem i przymrużeniem oka.
Jako mniej udane wymieniłbym "Damnation Angel" oraz "High On The Flames". Numery dobre, ale na tle najlepszych wypadają tylko średnio. Tym razem Blackiemu nie udało się stworzyć pełnego zestawu rasowych przebojów, nie zszedł jednak na tym LP pod tym względem poniżej dobrego poziomu. Jednocześnie słychać, że zespół bardzo się przyłożył do samych utworów, bo wykonanie jest niezwykle staranne i pewne, a brzmienie głębokie i mięsiste.

Forma wokalna Lawlessa znakomita, a wraz z Holmesem tworzą mocarny gitarowy duet, stawiając zaporową ścianę rockowego melodyjnego łomotu, przetykaną melodyjnymi, granymi jakby od niechcenia solówkami. Rytm nabija zawsze potężna w W.A.S.P. sekcja rytmiczna z Howlandem, którego tu też warto posłuchać uważniej.
LP w prostej linii wywodzący się z "The Last Command" i jakby zasygnalizowany jeszcze utworem "Rebel In The F.D.G." pochodzącym z "The Headless Children".
Po latach zespół powraca w 1999 z taką muzyką, z jaką był zawsze najbardziej utożsamiany, zagraną na pełnej słońca autostradzie, przecinającej bezkresne amerykańskie przestrzenie.


Ocena: 8/10

17.08.2007
W.A.S.P. - Unholy Terror (2001)

[Obrazek: R-10159316-1492647198-9827.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Let it Roar 04:40
2. Hate To Love Me 04:07
3. Loco-Motive Man 06:03
4. Unholy Terror 02:01
5. Charisma 05:25
6. Who Slayed Baby Jane? 04:55
7. Euphoria 03:19
8. Raven Heart 03:46
9. Evermore 06:10
10. Wasted White Boys 06:49

Rok wydania: 2001
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: USA

Skład:
Blackie Lawless - śpiew, gitara
Chris Holmes - gitara
Mike Duda - gitara basowa
Franki Banali / Stet Howland - perkusja

Trzy albumy W.A.S.P. z lat 1999-2001 są chyba najmniej znane, najmniej rozpoznawalne i najrzadziej omawiane.
Z czego się to bierze, trudno powiedzieć, ale myślę, że to wina zbyt pobieżnego ich traktowania przy odsłuchu. Ot, fajny W.A.S.P. jak to W.A.S.P.. To prawda, fajny, chociaż jest to płyta absolutnie wtórna i zbudowana na prostych i bezpośrednich zapożyczeniach z tego, co Lawless zaprezentował już na albumach wcześniejszych. Jest to także płyta bardziej wyważona od poprzedniej "Helldorado", a rockowy bunt amerykańskiego Easy Ridera schodzi na plan dalszy. Metal-Is Records z Londynu w marcu 2001 kontynuuje tradycję premier albumów W.A.S.P. poza Stanami Zjednoczonymi.

W.A.S.P. skopiować jest trudno, znane próby zakończyły się raczej niepowodzeniem... Ta płyta jest przykładem autokopiowania z różnych okresów działalności zespołu i może dlatego na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie więcej niż bardzo dobre, bo i wzorce Lawless zaczerpnął z najlepszych momentów płyt wczesnych i uznanych.
Prosty i ryczący "Let it Roar" to niejako kwintesencja tego chuligańskiego W.A.S.P., jaki znany jest wszystkim, numer-wizytówka płyty i zapewne pasujący do dowolnej układanki.
"Hate To Love Me" bardziej brzmi jak odrzut z "Still Not Black Enough" i takiego rockowego oblicza W.A.S.P. zbytnio nie lubię. "Loco-Motive Man" ma w melodii i sposobie wykonania sporo z "The Crimson Idol" , jest ten specyficzny klimat, jaki Lawless wytworzył tylko na tym właśnie albumie. Ciekawe, że "Charisma" to moim zdaniem zwiastun Neonów, tu jakby nieco nieśmiało zasygnalizowany W.A.S.P. zadumany i trudniejszy, przy czym nie pozbawiony klasycznej lawlessowskiej melodii. "Who Slayed Baby Jane"? to mimo trudnego pytania postawionego w tytule powrót do "Helldorado" i tylko tyle. Gdyby wskazać największego killera, to jednak będzie to "Raven Heart". Kłania się "Elektryczny Cyrk" i te wydłużane głosem super miodne refreny. Tu mamy dokładnie taki i pewnie porównanie z "Sweet Cheetah" najbardziej trafne. "Evermore" jako łagodny utwór jest średni, nie nosi też znamion zapożyczeń z wcześniejszych płyt, no może na upartego z "Still Not Black Enough", gdyby jednak znalazł się na tamtym LP pewnie byłby zagrany bardziej przebojowo. "Wasted White Boys" to zaś coś z "The Last Command" w bardziej rozbudowanej i wysmakowanej formie. Dłuższy, z gitarą solową jako elementem wiodącym, ale z melodią prostą, jak to było na tamtym LP właśnie.

Zdecydowanie płyta wyróżnia się brzmieniem, nieco łagodniejszym niż na LP poprzednim, ale bardziej głębokim i dalsze plany dźwiękowe, niekiedy ładnie ukształtowane przez klawisze, są bardzo dobrze słyszalne. Atak gitarowy duetu Lawless-Holmes jak zwykle masakrujący, tu jednak należy podkreślić też wysokiej klasy sola gitarowe, jakich dawno w W.A.S.P. nie słyszeliśmy. Pewnym wyrażeniem tęsknoty za bardziej złożonym graniem jest tu instrumentalny "Euphoria", utwór jaki się na albumach zespołu wcześniej nie trafiał. Jak zwykle bezbłędna sekcja rytmiczna i jak zwykle warto posłuchać płyty pod kątem perkusji.

Płyta bardzo dobra, ale ujawniająca swoje niewielkie braki po jakimś czasie. Tu ujawnia się w formie gorszych, niestety na ogół kopii najbardziej sztandarowych oryginalnych wzorców.


Ocena: 8/10

19.08.2007
W.A.S.P. - Dying For The World (2002)

[Obrazek: R-1967624-1255619404.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Shadow Man 05:34
2. My Wicked Heart 05:38
3. Black Bone Torso 02:16
4. Hell For Eternity 04:38
5. Hallowed Ground 05:54
6. Revengeance 05:21
7. Trail Of Tears 05:51
8. Stone Cold Killers 04:57
9. Rubber Man 04:26
10. Hallowed Ground (acoustic) 06:08

Rok wydania: 2002
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: USA

Skład:
Blackie Lawless - śpiew, gitara, instrumenty klawiszowe
Darrell Roberts - gitara
Mike Duda - gitara basowa, śpiew
Frankie Banali - perkusja


Metal-Is Records wydaje po raz kolejny album autorstwa Lawlessa w czerwcu 2002 roku. To przykład na album zyskujący przy bliższym poznaniu i wbrew pozorom wymagający sporo uwagi.

Zmiany w składzie myślę mają tu równie duże znaczenie, jak samo przeorientowanie Lawlessa na zaczerpnięcie wzorców z innych albumów niż poprzednio. Tym razem powstał album w dużym stopniu inspirowany stylem wypracowanym na "The Headless Children ", w połączeniu z brzmieniem osiągniętym na The Crimson Idol" i podobną chwytliwością. Ta właśnie "masywna" chwytliwość spowodowała, że album roi się od killerów.
Darrel Roberts w miejsce Holmesa... wybór absolutnie trafny. Współpraca obu gitarzystów na tym LP wspaniała, podobnie jak sola gitarowe. Takich solówek W.A.S.P. nie miał dawno. Pełnych finezji, pomysłów, nietypowych rozwiązań i swoistej ostrości, jakiej zabrakło na płycie poprzedniej.
Frank Banali w miejsce Howlanda... Ten perkusista po prostu czuł to, co skomponował Lawless, było tak zawsze, odkąd zaczęli współpracować, był też moim zdaniem jedynym, który potrafił "napędzać" tę maszynę swoją grą. Wsłuchałem się w jego grę na tym LP i jestem po prostu poniekąd wstrząśnięty. Pozytywnie rzecz jasna - takich partii perkusji próżno szukać na wcześniejszych albumach W.A.S.P., nawet w wykonaniu samego Banali. Kiedyś uważałem, że "Trail Of Tears" jest tam jakiś nijaki, że mało mocy. Moc i siła tego utworu nie tkwi ani w tym nietypowym wokalu Lawlessa, ani tej gitarowej delikatnej pajęczynie w tle. Ta moc tkwi w perkusji. Niesamowite bębny, wymyślone i zrealizowane w przypływie geniuszu.
Jakie odniesienia do przeszłości W.A.S.P. mamy na tej płycie? Jest to powrót do "The Headless Children" w heavy metalowym podejściu i do "The Crimson Idol" w klimacie. Naturalnie takie płyty przebić trudno w wymienionych aspektach, ale tu w wielu miejscach udało się im przynajmniej dorównać. Jest ciężej i wolniej niż na poprzednim LP. Jest kapitalny refren w "Shadow Man", jest niszczycielska siła średnich temp ze znakomitymi melodiami w "My Wicked Heart", czy "Revengeance", no i w "Hallowed Ground", który jest punktem kulminacyjnym tej płyty. No i ta część druga, gitarowa, ta opowieść stworzona w solówce, jednej z najlepszych, jakie w W.A.S.P. można usłyszeć. Do tego totalne zaskoczenie w postaci sabbathowskiego riffu głównego w "Rubber Man". W.A.S.P. i BLACK SABBATH? Jak się okazuje na heavy metalowej płycie W.A.S.P. to możliwe. Bardzo dobry "Stone Cold Killers" brzmi na tym LP trochę zwyczajnie.
Album podnoszący ciśnienie, pobudzający i wyładowany pozytywną energią w melodyjnej formie i tylko na końcu, jakby dla wyciszenia okraszony piękną akustyczną wersją "Hallowed Ground".

Brzmienie i produkcja znakomite, moze to nawet pod tym względem najlepiej prezentujący się album zespołu z dotychczasowych. Kolejny rozpoznawalny album Lawlessa i spółki, z muzyką w pełni satysfakcjonującą słuchaczy, którzy lubią W.A.S.P. melodyjny, prosty i ostry.
Najlepszy klasyczny W.A.S.P. od czasów "Headless Children".


Ocena: 9/10

20.08.2007
W.A.S.P. - The Neon God: Part One - The Rise (2004)

[Obrazek: R-8514998-1463166217-9855.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Overture 03:32
2. Why Am I Here 00:35
3. Wishing Well 03:33
4. Sister Sadie (And The Black Habits) 07:43
5. The Rise 02:29
6. Why Am I Nothing 00:58
7. Asylum #9 06:18
8. The Red Room Of The Rising Sun 04:41
9. What I'll Never Find 06:02
10. Someone To Love Me 00:51
11. X.T.C. Riders 04:33
12. Me & The Devil 00:53
13. The Running Man 04:19
14. Raging Storm 05:46

Rok wydania: 2004
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:
Blackie Lawless - śpiew, gitara, bas, instrumenty klawiszowe
Darrell Roberts - gitara, śpiew
Mike Duda - bas, śpiew
Frankie Banali - perkusja

"The Crimson Idol" jeden jest i jeden powinien pozostać.
Lawless po kilku płytach z tradycyjnym dla W.A.S.P zadziorno-wulgarnym autostradowym heavy metalem postanowił jednak odciąć kupon od tragicznej historii młodego muzyka, który powiesił się na strunie swojej gitary i lekko zmieniając scenariusz nagrać płytę - koncept o tym samym, ale nie do końca i taką samą, ale nie do końca. Śledzić losy postaci uwikłanych w nową historię można w dwóch częściach Neonów, które ukazały się w tym samym roku, aby... no właśnie. O ile "The Crimson Idol" był oryginalnym wykorzystaniem tego, co zespół zawsze oferował w spójnej tym razem formule, to The Neon God jest powieleniem, przy czym na słabo działającej kopiarce. Part I przedstawiła ponownie brytyjska Metal-Is Records w kwietniu 2004.

Ta płyta nie jest zła, ale czy poważenie się na taką kontynuację było dobrym krokiem?
Porównań się uniknąć nie da i wstęp w postaci "Overture" z masywnymi klawiszami zachęca i wzbudza nadzieje. Skromny akustyczny łącznik buduje klimat, ale zupełnie zatraca się on w nudnym "Wishing Well", który nie zbudziłby melodią zainteresowania na żadnej chyba płycie zespołu. "Sister Sadie" też mimo swej długości nie posuwa niczego do przodu, no może tyle, że jest tu nieco tej alienacji i zimna, jaka ta płyta generuje. Są to jednak odcienie szarości, których nie rozprasza i "The Rise". Paradoksalnie ten krótki numer o podniosłym charakterze ma dużo z "Crimson Idol" i w połączeniu z "Asylum #9" robi największe wrażenie.
Jest coś tu i w wokalu Lawlessa i w tym nerwowym gitarowym graniu co hipnotyzuje i przykuwa uwagę, tym bardziej że to muzycznie odległe od tego, co Blackie proponował jeszcze dwa, trzy lata wcześniej. Porusza i wywołuje emocje. Tymczasem "The Red Room Of The Rising Sun" zupełnie nie do przyjęcia, poza fragmentami refrenu, bo W.A.S.P ma rozwalać drapieżną melodyjnością, a nie wykorzystywać motywy odległe i niejasne... Lawless to jednak czarodziej i natychmiast z cylindra magika wyciąga "What I'll Never Find".
Ballad tak emocjonalnych jest masa, ale gdy taki numer tworzy W.A.S.P, to po prostu człowieka ogarnia wzruszenie. Tu też słychać, jak doskonale rozumie się ta ekipa i że Holmes nie jest tu niezbędny. Gitary cudowne, po prostu cudowne i także w tym tle gdzie rzucają promienie światła cały czas. Jeszcze przedłużenie tej magii w interludium "Someone To Love Me", a potem znów ostry W.A.S.P w "X.T.C. Riders". Tym razem nadspodziewanie dobrze to wychodzi i spokojnie ten kawałek by się wyróżnił na "Helldorado" chociażby. Do konceptu jednak muzycznie mało pasuje, ale pozostawiając koncept w spokoju - buja w waspowym stylu zapylonej, rozpalonej pustynnej autostrady. Niestety nie można tego powiedzieć o "The Running Man", typowym numerze grupy, ale bez bijącej po uszach przebojowości poza fragmentami refrenu. Całość części pierwszej zamyka "Raging Storm" i to znakomite zamknięcie od spokojnego początku do agresywnego, melodyjnego rozwinięcia. Tak, tu duch Karmazynowy jest i jest godny Idola.
Tak się to kończy. Na razie.

Jest to wszystko niespójne i nierówne, brak stopniowania napięcia i muzycznego rozwoju fabuły, ale jak tu nie kochać głosu Lawlessa, tych klawiszy ciepłych i monumentalnych, tej wspaniałej perkusji Mistrza Banali i tego, jak Duda obudowuje wszystko basem. Koncept bez szans na dorównanie The Crimson Idol, ale jest tu dużo muzyki na poziomie, jakiej od Blackiego trzeba po prostu wymagać.
Brzmienie płyty jest bardzo dobre, miękkie i niezbyt mocne, co czasem stawiane jest jako zarzut po trzech poprzednich albumach, ale jeśli traktować ten LP jako bardziej rockowe niż tradycyjnie heavy metalowe dzieło, to jest ono wystarczające.
Mielizny, przebłyski geniuszu, znudzenie, wzruszenie... i oczekiwanie na ciąg dalszy.


Ocena: 7/10

21.08.2007
W.A.S.P. - The Neon God: Part Two - The Demise (2004)

[Obrazek: R-3316655-1500027418-1137.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Never Say Die 04:39
2. Resurrector 04:24
3. The Demise 04:00
4. Clockwork Mary 04:19
5. Tear Down The Walls 03:39
6. Come Back To Black 04:49
7. All My Life 02:35
8. Destinies To Come (Neon Dion) 04:34
9. The Last Redemption 13:39

Rok wydania: 2004
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:
Blackie Lawless - śpiew, gitara, bas, instrumenty klawiszowe
Darrell Roberts - gitara
Mike Duda - bas, śpiew
Frankie Banali - perkusja

Na część drugą historii "The Neon God" trzeba było czekać tylko kilka miesięcy. Tym oficjalnym wydawcą we wrześniu jest główna w wielkim brytyjskim koncernie płytowym wytwórnia Sanctuary Records.
W zasadzie wiadomo było wszystko i nic. Wszystko, bo koncept i styl obrany w Part I wymuszał kontynuację, ale również nic dlatego, że eklektyzm "Rise" mógł zaowocować płytą numer 2 o jeszcze większym nasyceniu muzyką rozpoznawalną dla W.A.S.P, ale jednak o sporym rozrzucie stylistycznym. Tym razem album rozpoczyna się bez wstępów, jak na ciąg dalszy przystało. "Never Say Die" to znakomity początek z jakże osadzonym w tym koncepcie intrygującym muzycznie refrenie. "Resurrector" zaś szybszy, waspowy rocker i melodia fajna, ale jakby brak tu mocy i prawdziwej zadziorności. Ładne solo nie rozwiązuje sprawy, ale nasyconym klawiszami "The Demise" w rockowym drapieżnym stylu przypomina, że to ciąg dalszy konceptu. Tyle że ten ciąg dalszy jakiś blady i nie podsyca napięcia. Udaje się to w "Clockwork Mary", balladzie pełnej emocji i pięknie zaśpiewanej tym razem przy akompaniamencie gitary akustycznej. Tyle że mogła ona pozostać balladą do końca. Tak nieco bez sensu galopada w "Tear Down The Walls", który ponownie rozprasza klimat, jaki wytwarza pierwsza część poprzedniej kompozycji.
"Come Back To Black" jest z kolei ostry i ciężki, najcięższy na Neonach zapewne i pewnie najbardziej elektryzujący. Wokalnie Lawless może nie dominuje tu tak, jak można by oczekiwać, ale refren kapitalny i można wybaczyć słabsze solo i takie sobie chórki. Uspokojenie i refleksja w krótkim "All My Life", nieco waspowej klasyki w trochę trywialnym "Destinies To Come (Neon Dion)" i wreszcie na koniec monumentalny ponad 13 minutowy "The Last Redemption". Nie jest to podsumowanie na miarę tego z "The Crimson Idol", choć wymowa bardzo podobna. Ładny, dramatyczny początek i chciałoby się słuchać takiego grania Lawlessa nawet przez te całe 13 minut. Szybko jednak gdzieś ten klimat ucieka meandrami rockowo/metalowego grania bez atrakcyjnej melodii. Tych pomysłów jest tu kilka, ale żaden nie wykracza poza średni poziom tradycyjnego W.A.S.P. Jakby zlepek, jakby medley bez konkretnej myśli przewodniej.
Ogólnie ta część druga może i równiejsza, ale tak naprawdę bez prawdziwego ładunku Blackie Metalu, poza może "Come Back To Black".

Samo brzmienie również mniej interesujące niż w części pierwszej, także z powodu innego wykorzystania klawiszy i bardziej surowych gitar.
Także nie ma tej pasji wykonania, jakiej należałoby oczekiwać. Coś tu nie zaiskrzyło do końca i ta druga część to takie łagodne hamowanie, bezpieczne, ale bez dreszczyku, asekuracyjne i zachowawcze. Pierwszy kontakt z tym LP wzbudza najwięcej emocji, bo chce się znać ciąg dalszy, ale za każdym następnym razem pozostaje tylko smakowanie najlepszych fragmentów. Dobre granie, ale W.A.S.P. grający dobrze to mało.

Niektórzy przepowiadali koniec zespołu po Neonach, pojawiły się głosy, że formuła Lawlessa na metalowy przebój się wyczerpała.
Na szczęście Dominator powrócił jako "Dominator" w 2007 roku.


Ocena: 7/10

21.08.2007
W.A.S.P. - Dominator (2007)

[Obrazek: R-2008125-1410205058-8937.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Mercy 04:49
2. Long, Long Way to Go 03:15
3. Take Me Up 04:33
4. The Burning Man 04:39
5. Heaven's Hung in Black 07:14
6. Heaven's Blessed 05:22
7. Teacher 05:01
8. Heaven's Hung in Black (Reprise) 03:13
9. Deal With the Devil 05:17

Rok wydania: 2007
Gatunek: Traditional Melodic Heavy Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:
Blackie Lawless - śpiew, gitara, instrumenty klawiszowe
Doug Blair - gitara
Mike Duda - bas, śpiew
Mike Dupke - perkusja

W.A.S.P., po zaprezentowaniu dwóch części "The Neon God", spotkał się z falą krytyki i ożywionej dyskusji. Jeśli Lawless chciał stworzyć ideową kontynuację "The Crimson Idol", to te albumy bardziej stanowiły ją w formie niż w muzycznej treści. Drapieżna melodyjność ustąpiła tu gdzieś rockowo-metalowym eksperymentom z formą i jeśli traktować te płyty jako kolejny zestaw nieśmiertelnych, waspowych przebojów, to swej roli w zasadzie nie spełniły. Na jakiś czas Lawless usunął się w cień, przemeblował skład i triumfalnie powrócił w kwietniu 2007 roku płytą "Dominator" wydaną przez brytyjską Demolition Records.

Utworu o takim tytule na albumie nie ma i ten tytuł LP to bardziej pewne siebie stwierdzenie, tym razem jak najbardziej zasadne. Lawless przygotował muzykę zupełnie pozbawioną cech eksperymentu, absolutnie klasyczną dla stylu zespołu, tyle że zdołał tu zjednoczyć niesamowitą nośność melodyczną kompozycji z klimatem, jaki panował na "The Crimson Idol" i brzmieniem, jakie zostało wypracowane przed nieco ascetycznymi dwoma częściami "The Neon God". "Dominator" to jedna wielka skarbnica metalowych przebojów, jednak nie tak przesiąkniętych glamową atmosferą, jak pierwsze płyty z lat 80-tych. To muzyka człowieka dojrzałego i obarczonego bagażem doświadczeń, stonowana, momentami smutna, ale wyrażająca siłę prawdziwego heavy metalowego muzyka, potrafiącego każdy ze swoich albumów uczynić świętem melodyjnego metalu. Tę melodię z "Mercy Lawless" wykorzystywał przecież już w różnych wariantach niejednokrotnie, ale czy można przejść bez emocji wobec tego refrenu, będącego kwintesencją muzyki W.A.S.P. od 25 lat.
Ta płyta to cieplejszy "Helldorado", to bardziej kompozycyjnie dopracowany "Unholy Terror" i jeszcze atrakcyjniejszy niż "Dying For The World" zestaw killerów.
Jak inaczej nazwać wspaniały "Long Long Way To Go", wzywający do tego, aby wsiąść na stalowego rumaka i ruszyć z szybkością 100 mil na godzinę pustynną autostradą przed siebie? Taki W.A.S.P. się kocha za to właśnie. Kocha się także inny W.A.S.P. Taki jak w "Take Me Up" - rozmarzony, romantyczny, a przy tym nieubłagany i drapieżny. Ileż Lawless potrafi powiedzieć w tej prostej kompozycji, ile emocji wyrazić w solach i drobnych zmianach tempa. Tak też się dzieje w nieco szybszym i jakby nieznacznie lżej zagranym "The Burning Man". Tu jednak gitary nieco cichną tylko dlatego, że to Lawless rozdaje tu karty głosem, głosem równie świeżym i mocarnym jak za czasów "W.A.S.P.", gdy rzucał surowym mięsem w publiczność w glamowym kostiumie. Daleka droga, ale muzyka taka sama, a może nawet i lepsza, bo wzbogacona o te lata życiowych doświadczeń. "Heaven's Hung In Black". Apogeum płyty i cały czas miałem wrażenie, słuchając tego albumu po raz pierwszy, że takie apogeum musi nastąpić. Mrok, smutek, ciężar ,klimat, klawisze z zapożyczonym motywem z Jeziora Łabędziego i Lawless. I gitara akustyczna i ta przestrzeń, pełna smutku i "The Crimson Idol"... Cudowny ładunek emocji, które Lawless przekazuje słuchaczowi i spokój, jaki w ostatecznym rozrachunku ta muzyka sprowadza. Piękne, po prostu piękne. Podobnie jak dodatkowe wyciszenie w "Reprise" do tej kompozycji.
Lawless zgromadził wokół siebie ludzi autentycznie czujących jego muzykę. Blair gra wspaniałe duety z Blackie, sola na tym LP są niebywałej urody i jakośc , każde inne i każde oparte o inny pomysł, wypływający z idei samej kompozycji. Ta płyta pokazuje także, że z Lawlessem niekoniecznie musi grać Banali czy Howland, aby perkusja niszczyła potężnym, przestrzennym brzmieniem i napędzała wraz z basem dodatkowo zagrywki dwóch gitarzystów. Dupke okazał się znakomitym nabytkiem dla zespołu i momentami zdumiewa swoim dopasowaniem do stylu grupy i godnymi podziwu rozwiązaniami do niezbyt przecież złożonej muzyki. "Heaven's Blessed" jest bardzo dobry, ale przecież po poprzednim utworze musi podobać się mniej. "Teacher" to wyładowanie muzycznej agresji i Lawless znów odnosi się do otaczającej rzeczywistości, na jakiś czas staje się zbuntowanym chłopcem, jednak takim, którego mądre oczy widziały już wiele. Klasyczne, waspowe tempo, klasyczny refren... Klasyczny, doskonały W.A.S.P. Pożegnanie w "Deal With The Devil", tradycyjnym dla kilku ostatnich albumów rock'n'rollowym, nieskomplikowanym numerze, godne poziomu całej płyty. A poziom tej płyty jest Himalajami dla innych zespołów, grających taki rodzaj metalu. Zresztą, czy są inne zespoły, grające taki waspowy metal? Kilku próbowało... tylko próbowało.

Doliczając do tego wyśmienitą produkcję, brzmieniowo typową dla W.A.S.P., ale opartą na najnowszych zdobyczach techniki nagraniowej, możemy mówić o płycie wybitnej. Lawless dużo ryzykował, dając płycie tytuł "Dominator", zanim trafiła pod osąd fanów.
Nieprawda, niczym nie ryzykował. Lawless i jego W.A.S.P. to Dominatorzy. Po prostu Dominatorzy.


Ocena: 9.6/10

16.04.2007
W.A.S.P. - Babylon (2009)

[Obrazek: R-6028817-1501601040-7291.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Crazy 05:10
2. Live To Die Another Day 04:41
3. Babylon's Burning 05:00
4. Burn (Deep Purple cover) 04:50
5. Into The Fire 05:54
6. Thunder Red 04:20
7. Seas of Fire 04:34
8. Godless Run 05:43
9. Promised Land (Chuck Berry Cover) 03:14

Rok wydania: 2009
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:
Blackie Lawless - śpiew, gitara
Doug Blair - gitara prowadząca
Mike Duda - bas
Mike Dupke - perkusja

Każda płyta WASP to duże wydarzenie, a album "Babylon", jak na razie ostatnie dzieło Lawlessa i jego zespołu, tym większe, że zaprezentowane dosyć niespodziewanie i bez nadmiernego nagłośnienia przez brytyjską Demolition Records w październiku 2009. Płyta "Dominator" z 2007 roku ustawiła poprzeczkę bardzo wysoko i powtórzenie jej poziomu wydawało się raczej niemożliwe. Lawless wybrnął jednak z tego wszystkiego bardzo zgrabnie, prezentując 35 minut muzyki własnej, dodając wzorem lat 80-tych dwa covery i w repertuarze własnym powtarzając to, co wypadło najlepiej na albumie poprzednim.

W pewnym sensie to płyta stanowiąca uzupełnienie "Dominatora"... I bardzo dobrze.
Jest tu ten drapieżny, ale dojrzały, lekko smutny i doświadczony życiem WASP z "Dominatora", obecny cały czas. Jasne, że "Crazy" oparty jest o melodię, jaka była już wykorzystywana przez Lawlessa nie raz, ale przecież to wspaniale buja w lekko zrezygnowanym stylu zmęczonego rockowego Idola. "Babylon's Burning" to WASP nieco bardziej true, nieco bardziej klasyczny w tradycyjnym heavy z mniejszą dawką rock'n'rolla, ale i tak przecież Lawless tak pogrywał i wcześniej, szczególnie w latach 80-tych. Trochę gorzej wypadli w "Live To Die Another Day" i to numer, który na "Dominator" zapewne by się jednak nie znalazł. Z powodzeniem by się tam na czołowym miejscu znalazł za to "Into The Fire". To ten nowy WASP, wolniejszy, pełen żaru, w pół balladowym stylu, nowym, wzruszającym i zmuszającym do refleksji. Żeby nikt nie powiedział, że Lawless się zestarzał i zrobił do reszty sentymentalny od niechcenia, zabija mocarnym, agresywnym i drapieżnym jak tylko WASP potrafi "Thunder Red". "Seas Of Fire" jest tylko minimalnie słabszy i może zagrany nieco szybciej i ostrzej robiłby jeszcze lepsze wrażenie.
Wreszcie "Godless Run". Magia. Magia i ciąg dalszy magii "Heaven's Hung In Black". Tylko Lawless i tylko WASP tworzy coś takiego tak prostymi środkami. Tego się nie da nauczyć, to trzeba czuć. Magia.
Wybór "Burn" DEEP PURPLE jako kompozycji uzupełniającej był bardzo odważny. WASP jak zawsze tworzy własną interpretację i ta jest ciekawa, nieco krótsza od oryginału i bez klawiszy, mocniejsza, udana, jednak zawsze ta oryginalna wersja będzie pewnym wzorcem i oderwać się od patrzenia przez pryzmat 1974 roku i DEEP PURPLE jest niezmiernie trudno. Natomiast nie rozumiem fascynacji metalowych muzyków utworami Chucka Berry'ego. Czy to już nie ma innych kawałków do coverowania?

Może forma wokalna Lawlessa jest minimalnie słabsza niż na albumie poprzednim, ale wszystko pozostałe jest znakomite. Sola pełne treści, wyborna współpraca z Blairem i sekcja rytmiczna Duda-Dupke, która chyba jednak zasługuje na miano najlepszej, jaka grała w WASP. Dupke to wyśmienity perkusista i wyczynia tu cuda chwilami do prostych przecież, waspowych riffów. Blachy kapitalne są na tym LP i nawet lepsze niż na "Dominator'. Brzmieniowo zachowano sound z "Dominator", który obecnie dla zespołu wydaje się faktycznie najbardziej optymalny. Ciepłe, głębokie brzmienie z głośną sekcją rytmiczną i dobrze, że nie poczyniono żadnych innowacji.
Trochę niedosytu jest. Mogło to być dłuższe, więcej od siebie, jeszcze dwa szybkie killery, jeszcze jedna magiczna ballada... Harder, Faster... Tylko że czas płynie i może bohaterowie są lekko zmęczeni? Tym bardziej wspaniałe jest to, że Lawless nagrał z WASP kolejną płytę dla swoich fanów, którym przecież też przybyło lat. To już ćwierć wieku. Zleciało, ale z muzyki WASP się nie wyrasta, bo Lawless gra cały czas dla tych samych ludzi, którzy słuchali go 25 lat temu. Dojrzewali i wchodzili w wiek średni z jego muzyką, która też dojrzewała.
Lawless i jego WASP to swoisty fenomen. Dobrze, że i młodsze pokolenia słuchaczy dołączyły do tych, dla których płyty WASP są muzycznym świętem.


Ocena: 9.1/10

12.10.2009
W.A.S.P. - Golgotha (2015)

[Obrazek: R-7548416-1452424492-9237.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Scream 05:04
2. Last Runaway 05:29
3. Shotgun 06:19
4. Miss You 07:55
5. Fallen Under 05:06
6. Slaves of the New World Order 07:59
7. Eyes of My Maker 05:10
8. Hero of the World 05:01
9. Golgotha 07:51

Rok wydania: 2015
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:
Blackie Lawless - śpiew, gitara, instrumenty klawiszowe
Doug Blair - gitara
Mike Duda - gitara basowa
Mike Dupke - perkusja


Czas płynie nieubłaganie, setki zespołów metalowych rozpadło się, setki powstało, a WASP nadal gra.
Fakt na kolejną płytę przyszło poczekać sześć lat, ale to już czwarta dekada, w której Blackie Lawless pojawia się z nową płytą. Tym razem w ramach kontraktu z Napalm Records, która w tym samym roku wydała także reedycję "Babylon". W składzie WAP zmiany nie zaszły, choć tym razem Mike Dupke wymieniony jest jako muzyk sesyjny.

A w muzyce... Lawless bywa nieobliczalny, ale od kilkunastu lat ustalił sobie pewne priorytety i proponuje swoim fanom bardziej wyważony, w znacznej mierze refleksyjny heavy metal, sięgający korzeniami do Karmazynowego Idola. Tak jest także i tym razem, tyle że utwory są dłuższe i bardziej rozbudowane niż na "Babylon". Wokalnie Blackie nie ma już takiej drapieżnej mocy jak za dawnych czasów i śpiewa w bardziej stonowany sposób, ale siła wyrazu wcale na tym nie cierpi, bo i sama muzyka nie jest tak gwałtownie rokendrolowa jak kiedyś.
WASP operuje klimatem i nastrojem. Smutnym, refleksyjnym i poruszającym.
Gdy WASP gra szybciej to albo nadrabia refrenami, albo numer jest taki sobie. Scream nie zaczyna się zbyt ciekawie, ale jest i niszczycielski refren i doskonałe. Last Runaway to miły i ciepły kawałek rockowy, z jakiegoś powodu przypominający pomp rockowe numery brytyjskiego MAGNUM. Może to ta elegancja? Może to podobna słoneczna melodia. Dobre, owszem, ale czy WASP koniecznie musi grać melodyjny hard rock? Shotgun ogrywa wszystkie rock/metalowe patenty WASP z czterdziestu lat i nie jest dobry, zatrzymując się muzycznie  gdzieś na roku 1985 i "The Last Command". Ta sama pełna garść niczego. Powracając do "The Crimson Idol"... Miss You pochodzi właśnie materiału na ten album, został jednak usunięty  na żądanie wytwórni i na płycie się nie znalazł. Piękny, wspaniały Miss You, który jeszcze bardziej dodałby uroku i klimatu tamtej rock operze. Po ćwierćwieczu Blackie Lawless przywraca światu Miss You. Poruszający, rozpaczliwy song, cudowne osiem minut z WASP. WASP przedłuża chwile wzruszeń i zadumy w mocniejszym Fallen Under, posępnym mimo zdawałoby się przebojowej melodii. Klimat, klimat... Slaves of the New World Order ma inny, trochę epicki, ale taki w power metalowym stylu, bo elementy power metalu tu w riffach słychać. Jest to bardzo kompozycja, z lawlessowym refrenem, jednak tylko bardzo dobra, bo brak tu w niej jakiejś głębszej refleksji, jakiegoś drugiego dna i momentu, gdy się zazwyczaj mówi -"Blackie to potrafi słuchacza postawić pod ścianą!". Niezaprzeczalnie jednak sola gitarowe są najbardziej dynamiczne na całej płycie i robią określone wrażenie.
Eyes of My Maker jest mroczny, bardzo osobiście zaśpiewany przez Blackie, ma coś z surowego uroku pewnych kompozycji z Neonów. Ma też refren, który tak naprawdę chwyta dopiero za drugim razem. Dosyć to dziwne, zważywszy, że Lawless stawia zawsze na potęgę pierwszego wrażenia. Takie wrażenie robi zdecydowanie zagrany, choć nie pozbawiony ciepła i łagodnych akcentów z gitarą akustyczną na czele Hero of the World. Przy takich refrenach jak tutaj można wybaczyć Blackiemu wszystkie potknięcia kompozytorskie na płycie. No może nie wszystkie, ale przy Golgotha na pewno. Lawless ma niesamowity talent do tego, by na każdym albumie umieścić taki hit, taki niesamowity numer, że potem się bierze płytę, nawet jeśli całościowo jest taka sobie i słucha tego jednego, tego jedynego... Tu to jest nie tylko Miss You Ale i Golgotha właśnie. To po raz kolejny remedium Karmazynowego Idola. Przecudowny przebłysk geniuszu kompozytorskiego Lawlessa  i WASP jako grupy.

Album został nagrany  w Fort Apache Studios, New York i zmiksowany przez gitarzystę Logana Madera, który robił to dla WASP od albumu "Dominator", więc całościowo sound jest podobny do tego z poprzednich dwóch płytach. Wyrazista perkusja nastawiona na bębny, miękki ciepły głęboki ton gitar, Lawless wysunięty do przodu. Tego należało oczekiwać i tak jest bardzo dobrze.
Nie jest to album na miarę "Dominator" czy "Babylon". Trochę zabrakło Lawlessowi takich pomysłów na melodie jak na tamtych LP. Próbuje to rekompensować większym rozbudowaniem utworów, ale trudno coś rozbudować, gdy fundament jest niewielki i kruchy. Powstałą płyta miejscami nierówna, miejscami nieco przegadana/rozwlekła, ale powstała, w co wielu wątpiło.
Wielu też wątpiło kiedyś, że "ten" zespół" i "ten" lider coś osiągną, poza tanią sławą jednego sezonu rzucania w publiczność surowym mięsem. Blackie nie skończył także jak bohater "The Crimson Idol". Blackie Lawless jest wielki, jest ikoną i jest niezniszczalny. I na swój sposób kocha tragicznego bohatera, którego stworzył, oddając mu hołd w przepięknie wydanym zestawie DVD i CD z pełną wersją "The Crimsol Idol" w roku 2017 - "Reidolized".
Tak Miss You też tam jest, w końcu...


ocena: 8,3/10

new 28.11.2018