Candlemass
#1
Candlemass - Tales of Creation (1989)

[Obrazek: R-462761-1485428920-2881.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. The Prophecy 01:27
2. Dark Reflections 05:06
3. Voices in the Wind 00:14
4. Under the Oak 06:00
5. Tears 04:13
6. Into the Unfathomed Tower 03:04
7. The Edge of Heaven 06:25
8. Somewhere in Nowhere 03:47
9. Through the Infinitive Halls of Death 05:07
10. Dawn 00:25
11. A Tale of Creation 06:55

Rok wydania: 1989
Gatunek: heavy epic /doom metal
Kraj: Szwecja

Skład zespołu:
Messiah Marcolin - śpiew
Lars Johansson - gitara
Mats "Mappe" Björkman - gitara
Leif Edling - bas
Jan Lindh - perkusja


"Tales Of Creation" jest ostatnią częścią Trylogii O Śmierci I Przemijaniu z Messiahem Marcolinem w roli głównej, wydaną przez Music for Nations we wrześniu 1989 roku.

Jeśli część poprzednia, czyli "Ancient Dreams" w pewnych momentach kierowała się ku mrocznemu bardziej tradycyjnemu heavy metalowi, to ta płyta jest najdoskonalszym wyrażeniem mistycyzmu, tego tak trudnego do jednoznacznego zdefiniowania stylu CANDLEMASS z tamtego okresu. Już w roku 1988 w kompozycji "Epistole No81" pojawił się ten mistycyzm wydobyty z największym z możliwych łagodnym pietyzmem i w jakimś stopniu "Tales Of Creation" całościowo przejawia ten smutek i aurę w oprawie z lekka łagodniejszej niż na LP poprzednim i większym stopniu nawiązuje do "Nightfall". Łagodniejsze są miniatury i interludia, jak ze snu, bo ta płyta jest zarazem snem i wyjściem duszy poza ciało, jest podróżą napędzaną ciężkimi, ale pełnymi delikatności transowymi riffami. Ascetyzm klasztornej celi z "Nighfall" i mroczna surowość "Ancient Dreams" zastąpione zostały transcendentalną wędrówką duszy i umysłu przez łagodniejsze melodie, czasem jakby toczące się wręcz leniwie w lekko zwolnionym tempie i rozmytych pastelowych kolorach. To jednak nadal CANDLEMASS, jaki poruszał góry wcześniej i jakże zgrabnym nawiązaniem spinającym w całość dotychczasowy dorobek zespołu było umieszczenie tu nowej wersji "Under The Oak", której i Marcolin i nieco odmienna aranżacja nadały w pełni mistyczny wymiar. "Somewhere In Nowhere"... ten niedługi utwór wydaje się tu skromnym wypełnieniem, w rzeczywistości to jest taka ukryta kwintesencja muzycznego przesłania tej płyty. To co najważniejsze, to końcówka tego utworu w gitarowym solo, jakże krótkim i ulotnym. W jakiś sposób ten watek podjęty został również w "Tears".
To także płyta najlepszego wokalu Messiaha. Co ciekawe, tym razem jest on lekko cofnięty w głąb gitarowej ściany, jego głos dochodzi jakby gdzieś z innego miejsca.
Łagodność bierze górę nawet wtedy, gdy kompozycja ma dosyć szybkie tempo w głównym motywie, jak w "Dark Reflections". To CANDLEMASS spokojny i pogodzony z nadchodzącym...
Jeden raz tylko w instrumentalnym "Into the Unfathomed Tower" zagrali zupełnie coś innego, ale jak wyjaśniał Edling ten numer znalazł się na płycie, aby dać odpór szydercom, którzy zarzucali zespołowi, że po prostu nie umie grać szybko. Nie umie? Ten numer daje jednoznaczną odpowiedź. Jeśli "Through The Infinite Halls Of Death" jest na tej płycie utworem najostrzejszym i najbardziej bezkompromisowym, to chyba tylko dlatego, aby uwypuklić maestrię delikatności "At The Edge Of Heaven" i w jeszcze większym stopniu "A Tale Of Creation".
Czasem przy okazji najwspanialszych kompozycji CANDLEMASS z Marcolinem o tym numerze się zapomina, tymczasem to kompozycja jak żadna inna skupiająca w sobie sens muzycznego przesłania zespołu.

CANDLEMASS nie był w czasach Trylogii zespołem doom metalowym jak zwykli twierdzić niektórzy, zapewne bojąc się posądzenia, że podoba im się heavy metal. Elementy charakterystyczne dla muzyki doom to tylko jedna z części składowych ich stylu i wcale nie najważniejsza.
Edling chciał stworzyć zespół grający najcięższy heavy metal świata, Pojęcie ciężaru jest względne, choć mierzalne. Klimatu zmierzyć się nie da. "Tales Of Creation" jest najdojrzalszym wyrażeniem idei klimatu według CANDLEMASS, przy czym pierwotny kształt tych kompozycji w stosunku do demo szkiców z roku 1985 został poważnie zmieniony.
Tego Edling nie potrafił, czy też może nie chciał już potem kontynuować, jednak Trylogia Śmierci unieśmiertelniła CANDLEMASS po wieczne czasy.


Ocena: 10/10


16.08.2008
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#2
Candlemass - Chapter VI (1992)

[Obrazek: R-2503025-1429286926-2591.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. The Dying Illusion 05:52
2. Julie Laughs No More 04:23
3. Where the Runes Still Speak 08:42
4. The Ebony Throne 04:25
5. Temple of the Dead 07:11
6. Aftermath 05:37
7. Black Eyes 05:53
8. The End of Pain 04:23

Rok wydania: 1992
Gatunek: Heavy metal
Kraj: Szwecja

Skład zespołu:
Tomas Vikström - śpiew
Mats Björkman - gitara
Lars Johansson - gitara
Leif Edling - bas
Jan Lindh - perkusja

Gdy w roku 1991 Edling zdecydował, że już wystarczy teatralnych popisów Messiaha, że trzeba zatrudnić klawiszowca i zacząć grać heavy metal poczułem się lekko zaniepokojony.
Co tam lekko, mocno zaniepokojony. CANDLEMASS niepodzielnie rządził w mrocznym heavy epic /doom, album Live pokazał siłę zespołu na żywo i tu nagle taka zmiana?
"Chapter VI" z nowym wokalistą, wówczas jeszcze mało znanym Tomasem Vikströmem, mógł przynieść wszystko, łącznie z rockiem radiowym w stylu EUROPE. Music for Nations wydał ten album 25 maja 1992.


Tym razem okładka w żaden sposób nie zdradzała zawartości, a ta faktycznie okazała się heavy metalem. Bardzo dobrym przy tym. Edling wymyślił ciekawy konglomerat dosyć lekko podanego (jak na CANDLEMASS) tradycyjnego heavy, epic metalu i czegoś specyficznego w klimacie, tym razem bez dominacji średniowiecznej posępności, ale z niepokojem podanym w bardzo melodyjnym stylu. Najwięcej ze starego grania pozostało w długich epickich kompozycjach Where the Runes Still Speak i Temple of the Dead, nieco przypominających nagrania z "Doomicus, Epicus, Metallicus" także w śpiewie Vikstroma, który tu przyłożył wszelkich starań, aby wypaść nie gorzej niż Johan Langquist przy jednoczesnym zupełnym odżegnaniu się od prób mesjaszowania w tych utworach.
Te kawałki są bardzo dobre, jednak pytanie - gdyby Marcolin i gdyby brzmienie z "Tales Of Creation" pozostaje. taki bardziej ponury, epicki heavy metal zespół proponuje też w The Ebony Throne i w pewnym stopniu również w The End of Pain, jednak numery te są słabsze od wszystkiego co CANDLEMASS proponował do tej pory, a heavy metalowa mistyczność osiągnięta w nieco podobnych utworach z "Ancient Dreams" gdzieś uleciała.
Najbardziej interesujące są kompozycje w nowym stylu, wykraczającym poza ramy tradycyjnego pojmowania heavy metalu w Szwecji w latach 80tych, przepełnione niepokojem i atmosferą jak z koszmarnego snu, a przy tym o potężnej dawce znakomitych melodii z naciskiem na niebywale nośne, ale nie radiowe refreny.
Tak też album rozpoczyna się od The Dying Illusion i taką ma kontynuację w Julie Laughs No More. Tu trzeba oddać Vikstromowi, że w takiej konwencji jest wyśmienity, Potrafi zarówno operować głosem dosyć niskim jak i nagle wejść w wysokie rejestry lub stać się nagle bardzo delikatnym. Do tego dochodzą wyborne, klimatyczne sola gitarowe wtrącane czasem w nieoczekiwanym miejscu i mamy heavy metal jakiego... no właśnie jakiego nikt nie grał dotychczas. Apogeum takiego grania zespół osiąga w niesamowitym Black Eyes z przeszywającymi riffami i porażającym refrenem, zaśpiewanym bardzo wysoko przez Vikstroma. Edling na tym LP skromny i cofnięty, za to perkusja Lindha sieje zniszczeje i momentami żyje własnym życiem, a przy tym ustawiona jest znakomicie i bardzo przestrzennie. Oddzielnie stoi na tym albumie wspaniały heavy song Aftermath w kroczącym rytmie i duetem gitarowym rozegranym w sposób budzący zdumienie.
Podziały rytmiczne jakie zastosowano w tej kompozycji to majstersztyk !
Jest to także największy na tym LP popis wokalny Vikstroma.
Refren:

"Nothing left to admire
Nuclear war and the aftermath
Down in flames, a rain of fire
Time has run out"

to megaklasyka.

Album CANDLEMASS inny niż poprzednie, co wcale nie oznacza, że skierowany do innego słuchacza.


Ocena: 8.5/10

16.08.2008
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#3
Candlemass - Candlemass (2005)

[Obrazek: R-1093435-1470945654-1146.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Black Dwarf 05:43
2. Seven Silver Keys 04:59
3. Assassin of the Light 06:29
4. Copernicus 07:17
5. The Man Who Fell from the Sky 03:26
6. Witches 06:22
7. Born in a Tank 04:56
8. Spellbreaker 07:02
9. The Day and the Night 08:52

Rok wydania: 2005
Gatunek: Heavy Epic/Doom Metal
Kraj: Szwecja

Skład zespołu:
Messiah Marcolin - śpiew
Mappe Björkman - gitara
Lars Johansson - gitara
Leif Edling - bas
Jan Lindh - perkusja
Carl Westholm - instrumenty klawiszowe (muzyk sesyjny)

Rzeczy niemożliwych nie ma. Nie ma też niemożliwych powrotów i w roku 2001 w CANDLEMASS znów pojawił się Messiah Marcolin.
Trylogia z Messiahem w roli głównej poniekąd przewartościowała pojęcie heavy/doom/epic kilkanaście lat wcześniej, a rok 2005 i płyta wydana w maju  przez Nuclear Blast, zatytułowała po prostu "Candlemass" miała dać odpowiedź, czy do tej samej rzeki można wejść ponownie... Po latach.

Te lata bez Marcolina układały się dla CANDLEMASS różnie.
Edling to wchodził na drogę bardziej klasycznego heavy metalu, to znów w drugiej połowie lat 90-tych próbował pewnych eksperymentów w obrębie doom metalu, ale tak naprawdę chyba wszyscy czekali, że kiedyś do Trylogii dopisane zostaną kolejne Księgi. Czy Edling nie chciał, czy też może już nie umiał takiej kolejnej księgi napisać to już kwestia do odrębnego rozpatrzenia.
Kiedyś Marcolin musiał odejść, bo był zbyt mistyczny, zbyt operowy, zbyt mroczny i zbyt prawdziwy. Jaki powrócił i jaką rolę otrzymał tym razem? Czas spędzony w MEMENTO MORI pokazał, że Marcolin odnajduje się również w graniu bardziej złożonym, ale tak do końca to nie było jego miejsce.
CANDLEMASS sam z siebie generował z nim pewna aurę i ten album też w jakimś stopniu ją generuje. Bardziej jednak chyba przez obecność Marcolina jako taką niż z przyczyn czysto muzycznych. Ta płyta nie ma jasno wyrażonego charakteru. Dynamiczny "Black Dwarf" to na pewno stary CANDLEMASS, ale chyba ten z bardziej typowo heavy metalowych nagrań z "Ancient Dreams", podobnie jak i "Assassins Of The Light". Z jakieś przyczyny drugi tom Trylogii był jednak mniej ciekawy. "Seven Silver Keys" to już wytwarzanie tego zatęchłego średniowiecznego klimatu, jednak jest tu znów coś z czasów Vikstroma i ten refren pewnie on by zaśpiewał bardziej interesująco. Ktoś coś może zaśpiewać w CANDLEMASS lepiej od Marcolina... Niezwykłe. Tak, do tego miejsca to taki CANDLEMASS tradycyjny, ale bez tej magii i aury. Próba jej wskrzeszenia to "Copernicus". To już heavy epic doom, jaki jest najbardziej typowy dla tego zespołu, także w tym tempie, ale brak tej potoczystości i tego naprzemiennego uderzenia zwalistymi riffami w zwrotkach i wzniosłości w refrenach. Jeśli się wspomni "Into The Unfanthomed Tower" to tym razem instrumentalny "The Man Who Fell From The Sky" zupełnie nic nie wnosi jako zbiór kilku granych w kółko riffów. Podobnie mało wnosi "Witches", który jest tylko solidnym heavy metalem z refrenem, gdzie Marcolin markuje i tylko markuje styl wokalny z dawnych lat. Na pewno bardzo dobry jest szybki "Born In A Tank", choć to znów kompozycja w rytmice z "Chapter VI" i też bym tu chętnie powitał Vikstroma. "Spellbreaker" przy całym swoim pędzie i kruszących riffach wydaje się lekko bezładny i bezradny w budowaniu klimatu. No nie ma tej magii co kiedyś, choć to przecież ci sami ludzie, a sola są bardzo dobre... To, że czegoś brak słychać bardzo w "The Day And The Night".

To jest w teorii zrobione jak należy, ale w praktyce zaczyna nużyć co najmniej od połowy. Te cytaty samych siebie z przed lat takie tu jakieś niepewne i nie najlepiej dobrane.
Brzmienie nieco ostrzejsze niż za dawnych lat, minimalnie, ale to słychać szczególnie przy okazji dłuższych wybrzmiewań, których tu zresztą aż tak dużo nie ma. Marcolin ostrożny, jakby na "pół gwizdka", z lekka miota się pomiędzy wokalem Szalonego Mnicha i solidnego heavy metalowego śpiewaka.
Nagrania CANDLEMASS z Trylogii Śmierci robiły natychmiastowe, piorunujące wrażenie od pierwszego odsłuchu. Tu owszem, jest dużo dobrej muzyki, ale to się wyłapuje nie od razu, a CANDLEMASS, który nie wciąga natychmiast do mrocznego lochu jest tylko zwykłym epic doom heavy metalowym zespołem, jakich się po roku 1990 pojawił sporo. Ta muzyka się rozwinęła na tym, co w największym stopniu stworzył CANDLEMASS, w dużej mierze stała się też zwyczajna. Tak zwyczajna jest też ta płyta. Wytknąć jakichś rażących błędów i uchybień trudno, ale i zachwycać się też nie ma czym.
Po prostu dosyć udany powrót po latach składu, którego już nie stać na stworzenie muzycznej atmosfery z dawnych czasów triumfu.


Ocena: 7.9/10

28.09.2008
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#4
Candlemass - Epicus Doomicus, Metallicius (1986)

[Obrazek: R-5395712-1467124346-4405.jpeg.jpg]

tracklista:
1.Solitude 05:37
2.Demons Gate 09:12
3.Crystal Ball 05:21
4.Black Stone Wielder 07:36
5.Under the Oak 06:55
6.A Sorcerer's Pledge 08:20

rok wydania: 1986
gatunek: epic heavy/power doom metal
kraj: Szwecja

skład zespołu:
Leif Edling - gitara basowa
Mats Björkman - gitara
Mats Ekström - perkusja
oraz
Johan Längquist  - śpiew
Klas Bergwall - gitara

W roku 1984 Leif Edling postanowił zreformować swój zespół NEMESIS grający epicki heavy metal z elementami doom i powołał do życia CANDLEMASS. Gdy przystępowano do nagrywania pierwszej płyty Edling nie zdecydował się na niej zaśpiewać, zaprosił więc do studia Johana Längquista, wokalistę początkującego, który śpiewał w lokalnej grupie JONAH QUIZZ oraz drugiego gitarzystę. Słynną czaszkę z okładki zaprojektował ojciec perkusisty Ekströma a płyta ukazała się nakładem Black Drago Records.w czerwcu 1986 roku.
Album ten rozpoczyna niezwykłą karierę CANDLEMASS, trzeba jednak spojrzeć na niego w specyficzny sposób, w pewnym oderwaniu od tego, co Edling zrobił później.

Znalazły się na nim kompozycje premierowe, poza udoskonaloną wersją Under the Oak z pierwszego demo, jednak w jakiś sposób blisko odnoszące się do twórczości NEMESIS, choć w bardziej monumentalnej formie.
Często płyta ta jest krytykowana za zbyt lekkie gitary, za brak mocy, za wokal Längquista, który "nie śpiewa jak Marcolin" i podobne rzeczy. Jest to błędne stawianie sprawy. Edling zaprezentował epic /heavy i power/doom na miarę czasów i ówczesnego pojmowania takiej muzyki. W tym czasie nie zadeklarował jeszcze stworzenia "najciężej grającego metalowego bandu świata", a na ówczesne realia grał i tak dosyć ciężko i mrocznie.
Nie można odmówić epickości i klimatu kolosom w rodzaju A Sorcerer's Pledge, czy Black Stone Wielder, ani siły przekazu w melancholii i smutku Solitude czy Demons Gate.
Crystal Ball to jedna z najlepszych, niesłusznie zapomniana przez wielu kompozycja, a Mats Björkman gra nie tylko tutaj kapitalne rzeczy. Sola na tym albumie są znacznie lepsze niż na większości albumów CANDLEMASS, poza okresem 1987-1989. Crystal Balljest też jedną z pierwszych konkretnych manifestacji stylu power/doom.
Johan Längquist to wyborny, dokonały wokalista, który tu zaśpiewał bezbłędnie, nieraz bardzo trudne wysokie partie, zasięg jego głosu w tych wysokich partiach jest większy niż Messiaha Marcolina. Ponadto on tego wszystkiego po prostu nie odśpiewał jak wynajęty muzyk sesyjny, on w to włożył duszę i wszystkie emocje.
Pozostał on w dobrych kontaktach z Edlingiem także i później, mimo że odmówił dołączenia do CANDLEMASS na stałe po nagraniu tego albumu. Wybrał karierę wokalisty w znacznie lżejszej gatunkowo muzyce, zdarzało się jednak, że występował w CANDLEMASS na żywo, gdy Edling decydował się zagrać całą płytę na koncercie.

Nie można ignorować tej muzyki i pomijać tej płyty.
Oczywiście, jak zapewne większość fanów CANDLEMASS, wolę dewastujące wersje Solitude, Demons Gate, A Sorcerer's Pledge z Marcolinem, a można je usłyszeć na jednym z nawspanialszych koncertowych albumów w historii metalu "Live" z 1990 roku. Jasne, wolę też ostateczną niezapomnianą wersję Under The Oak z 1990 na "Tales Of Creation".
Trzeba jednak pamiętać na czym Edling i CANDLEMASS zbudował swoją potęgę.
Na "Epicus Doomicus, Metallicius".


ocena: 9/10

new 11.08.2018
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#5
Candlemass - Nightfall (1987)

[Obrazek: R-3563943-1335443142.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Gothic Stone 00:48
2. The Well of Souls 07:27
3. Codex Gigas 02:20
4. At the Gallows End 05:48
5. Samarithan 05:31
6. Marche Funebre (Fryderyk Chopin) 02:22
7. Dark Are the Veils of Death 07:08
8. Mourners Lament 06:10
9. Bewitched 06:38
10. Black Candles 02:18

Rok wydania: 1987
Gatunek: heavy epic /doom metal
Kraj: Szwecja

Skład zespołu:
Messiah Marcolin - śpiew
Lars Johansson - gitara
Mats "Mappe" Björkman - gitara
Leif Edling - gitara basowa
Jan Lindh - perkusja
oraz
Mike Wead - gitara rytmiczna, gitara akustyczna, instrumenty klawiszowe

DEMIURG
W roku 1986 Edling zapowiedział, że ma zamiar stworzyć metalową grupę grającą "najcięższy heavy metal na świecie" i zebrał nowy skład, by urzeczywistnić swoje słowa.
Zastanawiano się wówczas, co naprawdę oznacza słowo "najcięższy"...

AKTOR
Bror Jan Alfredo Marcolin urodził się 10 grudnia 1967 roku w Ronneby. W latach 1983-1986 był wokalistą w szwedzkim heavy/doom metalowym MERCY, przez pewien czas grał w nim także na perkusji.
Gdy na castingu Edlinga, ogłoszonym dla wyboru nowego wokalisty, zaśpiewał a capella "Solitude" jego matka trzymała mikrofon. Edling anulował cating po wysłuchaniu Marcolina.
W roku 1986 został Mesjaszem CANDLEMASS i oficjalnie zmienił nazwisko na Messiah Jan Alfredo Marcolin. Nieoficjalnie często nazywano go Szalonym Mnichem, ze względu na habit z kapturem, który zakładał w czasie koncertów.

KREACJA
Album miał początkowo nosić tytuł "Gothic Stone", jednak Messiah ostatecznie przeforsował "Nightfall". Na okładkę wybrany został obraz "Starość" autorstwa amerykańskiego malarza Thomasa Cole z roku 1842.
Płyta została nagrana w Thunderload Studios pomiędzy lipcem a wrześniem 1987 i zmiksowana w Stockholm Recording Studios przez Marsa Lindforsa. Wydana została przez londyńską wytwórnię Active Records 9 listopada 1987, równolegle w wersji winylowej i CD.
Mike Wead w czasie sesji nagraniowej był pełnoprawnym członkiem zespołu, jednak z powodu "różnic artystycznych" odszedł przed jej zakończeniem. "Black Candles" zamykający ten album jest jego autorstwa.

Leif Edling słowa dotrzymał.
"Nightfall", poprzecinany, a jednocześnie spojony instrumentalnymi interludiami, w tym Piano Sonata No. 2 in B♭ minor, Op. 35 (Marsz Żałobny) Fryderyka Chopina, stał się najcięższą metalową kreacją, zarówno pod względem potęgi brzmienia, jak i klimatu jaki tu został stworzony. Monumentalne ołowiano-granitowe riffy gitarzystów, wzmocnione niskim basem Edlinga stanowią tu fundament do wokalnego popisu Marcolina, który jest średniowiecznym narratorem i chórem klasztornym w jednej osobie. Jego sposobu śpiewania, opartego o najlepsze operowe wzorce trudno jest opisać słowami, jednak kto raz go tylko usłyszy, ten z pewnością nie zapomni tego do końca życia.
Edling oparł muzyczną stronę kompozycji o takie utwory jak Solitude czy Demons Gate z płyty poprzedniej, jednak znacznie zwiększenie ciężaru soundu oraz styl wokalny Messiaha nabrały one specyficznego wyrazu.
Mrok, rozpacz, smutek, epicki rozmach w rozważaniu o śmierci.
Ta pierwsza część Trylogii o Śmierci zawiera absolutnie wyrównany zestaw utworów, przy czym poziom jest niesamowicie wyśrubowany. Dostojne tempa, monumentalne melodie, wspaniałe apokaliptyczne sola... Każda melodia jest inna, a jednocześnie spina je w jedne ramy stylistyka ogólna oraz sposób konstrukcji. W podstawowe melodie wplecione są zwolnienia o cechach typowych dla doom, power/doomowe przyspieszenia oraz znakomite dodatkowe motywy melodyczne, które same mogłyby stanowić podstawę do stworzenia kolejnej wybitnej kompozycji (Dark Are the Veils of Death). Niektóre refreny jak w Samarithan, czy At the Gallows End są po prostu zdumiewające. Zresztą kto wie, czy At the Gallows End nie jest najsmutniejszym i najbardziej poruszającym utworem CANDLEMASS...
W Dark Are the Veils of Death i w Bewitched słychać dalekie echa wczesnego BLACK SABBATH, choć w żadnym wypadku nie można tworzyć bliższych skojarzeń CANDLEMASS z tego albumu z BLACK SABBATH z Ozzym. "Nightfall" zdecydowanie jest pozbawiony psychodelicznej otoczki. Dewastujące są dzwony w Mourners Lament i ten skromny w sumie element pokazuje jak starannie zaaranżowane są te kompozycje.

Wykonanie całości jest wspaniałe. Messiah wytycza tu nowe granice wokalu w muzyce metalowej, gitarzyści gniotą nieubłaganie i może jeszcze warto wskazać na kapitalne, oszczędne partie perkusji Jana Lindha.
Mroczna moc z krypty.
Absolutny klasyk.

ocena: 10/10

new 16.11.2018
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#6
Candlemass - Ancient Dreams (1988)

[Obrazek: R-462745-1367252075-3845.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Mirror Mirror 06:16
2. A Cry from the Crypt 07:25
3. Darkness in Paradise 06:46
4. Incarnation of Evil 07:18
5. Bearer of Pain 07:22
6. Ancient Dreams 07:04
7. The Bells of Acheron 05:20
8. Epistle No. 81 04:37
9. Black Sabbath Medley 06:16 (CD bonus track)

Rok wydania: 1988
Gatunek: heavy epic /doom metal
Kraj: Szwecja

Skład zespołu:
Messiah Marcolin - śpiew
Lars Johansson - gitara
Mats "Mappe" Björkman - gitara
Leif Edling - gitara basowa
Jan Lindh - perkusja

Druga część Trylogii Edlinga ukazała się w roku następnym po wydaniu "Nightfall" - w listopadzie 1988.

"Ancient Dreams" stanowi muzycznie bezpośrednią kontynuację części pierwszej, choć tym razem Edling zrezygnował z instrumentalnych interludiów i zapożyczeń z muzyki klasycznej oferując wyłącznie dosyć długie, mroczne i ciężko zgrane kompozycje z pogranicza epic heavy i doom metalu. Wykorzystany został na płycie przerobiony nagrany na nowo utwór jeszcze z czasów NEMESIS - Black Messiah, tu zatytułowany Incarnation of Evil. Jest to najbardziej zbliżona do klasycznego heavy metalu kompozycja na tym albumie obok Ancient Dreams. Ogólnie jest pewne przeniesieniu ciężaru z klimatu na przygniatającą moc epic heavy, jednak nie na tyle wyraźne, by zaburzyć ogólny nastrój tego albumu.
Rozpoczęcie to klasyczny, niesamowity Mirror Mirror z karkołomnymi operowymi popisami wokalnymi Messiaha. Vibratto w wysokich partiach jest po prostu fantastyczne! Zresztą Messiah to połowa sukcesu tego albumu, który pod pewnymi muzycznymi względu jest mniej atrakcyjny od poprzednika. Niektóre riffy są mało wykwintne i słychać to, gdy akurat Marcolin nie śpiewa. Jednak gdy śpiewa... Mega moc.Ponury, niepokojący, a przy tym jakże melodyjny A Cry from the Crypt jet bardzo dobry, jednak trochę minimalistyczne, doom metalowe podejście i nadmierne wydłużenie działa nieco na jego niekorzyść. Gdyby oprzeć to o zasadniczy power/ doomowy riff przewodni ta kompozycja walcowała by jeszcze bardziej. Na pewno jest to za to najbardziej mroczny numer na całej płycie. Natomiast Darkness in Paradise to majstersztyk zarówno klimatu jak i konstrukcji. Esencja CANDLEMASS  z tego okresu. No i te kolejne dewastujące wokale Marcolina. Mistrzostwo, tu nawet arcymistrzostwo, gdy śpiewa tylko z sekcją rytmiczną. Bearer of Pain to po części power/doomowe nastawienie na ekspozycję melodii refrenu przy chłodnych zwrotkach i wyszło to bardzo dobrze, choć nie jest to jakiś numer z candlemassowej czołówki. Zwraca jednak uwagę ta wolniejsza partia z kruszącymi riffami zdystansowanym śpiewem Messiaha.
The Bells of Acheron to z kolei kompromis pomiędzy posępnym klimatem i klasyczną heavy metalową pracą gitar. Jest dosyć szybko, jest nieustanne gniecenie, jest faktyczna moc stylu CANDLEMASS!
Zupełnie oddzielnie należy postawić zjawiskowy Epistle No. 81. Utwór ten został skomponowany tak naprawdę przez szwedzkiego poetę i muzyka Carla Michaela Bellmana (1740 - 1795) i wersja CANDLEMASS jest jego metalową transpozycją. To w wykonaniu Messiaha Marcolina nabiera rzecz jasna zupełnie innego wymiaru. Choć to nie do końca dzieło CANDLEMASS, to jest mój najbardziej ulubiony utwór tego zespołu. Co za monumentalność, co za majestat!
Doprawdy, brak po prostu słów... I to króciutkie solo gitarowe...

Jeśli chodzi o produkcję, to jest to brzmienie ciężkie i ostre zarazem, z głośną sekcją rytmiczną i wysuniętym Messiahem. CANDLEMASS, a zwłaszcza Edling, nie był zadowolony z uzyskanego soundu. Zapewne chodziło zmniejszenie opcji "sharp", bo zremasterowana wersja z 2001 (remastering Mickie Linda) brzmi nieco ciężej i gitary są głębsze.
Mnie się osobiście to pierwotne brzmienie bardziej podoba.
"Ancient Dreams" jest albumem wybitnym, jednak w wymiarze epickim nie tak powalającym jak "Nightfall". Ten element zostanie poprawiony w części trzeciej, czyli "Tales Of Creation".

ocena: 9/10

new 6.12.2018
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#7
Candlemass - King Of The Grey Islands (2007)

[Obrazek: R-1173299-1198174580.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Prologue 00:56
2. Emperor of the Void 04:29
3. Devil Seed 05:44
4. Of Stars and Smoke 07:09
5. Demonia 6 06:24
6. Destroyer 07:52
7. Man of Shadows 06:17
8. Clearsight 06:52
9. The Opal City 01:13
10.Embracing the Styx 08:19

Rok wydania: 2007
Gatunek: Heavy Epic/Doom Metal
Kraj: Szwecja

Skład zespołu:
Robert Lowe - śpiew
Mappe Björkman - gitara
Lars Johansson - gitara
Leif Edling - bas
Jan Lindh - perkusja
oraz:
Carl Westholm - instrumenty klawiszowe


Powrót Messiaha Marcolina do CANDLEMASS okazał się epizodem stosunkowo krótkim i zaowocował tylko jedna płytą "Candlemass". Odejście Messiaha w 2006 roku było dla wielu sporym zaskoczeniem, większe jednak wywołała informacja, kto zostanie jego następcą.Tak, nowym wokalistą został Robert Lowe z kultowego SOLITUDE AETURNUS, tyle że ten kult nieco przyblakł jeszcze w roku 1994 i nie został odbudowany płytą "Alone" z 2006.  Nikt jednak nie kwestionował wokalnego talentu i możliwości Lowe, gdy ten dołączył do CANDLEMASS  w 2006 roku.
Edling przygotował nowe utwory na kolejną płytę nagrywaną w Polar Studios w Sztokholmie i nie wszyscy zapewne wiedzą, że w pierwszych sesjach nagraniowych uczestniczył jeszcze Marcolin. Coś jednak poszło nie tak i za mikrofonem stanął Robert Lowe, poniekąd w trybie awaryjnym...

Album wydała wytwórnia Nuclear Blast w czerwcu 2007 roku, w kilku wersjach,a niebawem pojawiły się licencyjne reedycje.
Jeśli płyta "Candlemass" z 2005 stanowiła określoną reminiscencję Trylogii o Śmierci, to "King Of The Grey Islands" taką być nie mógł. Lowe jest innym typem wokalisty, bardziej tradycyjnie doomowym, jednocześnie ekspresyjnym w innych kategoriach niż Marcolin. Przepotężne, momentami przytłaczające mocą riffy CANDLEMASS i duszna, średniowieczna atmosfera to nie jest do końca to, w czym Robert Lowe czuje się najlepiej. Trzeba jednak pamiętać, że te kompozycje były przygotowywane pod Marcolina i musiało dojść do kompromisowych zmian.
Nie poszły one jednak zbyt daleko. Sound jest potężny, rozdzierający, przygniatający. Marcolin by to wszystko przekrzyczał w wysokich rejestrach, Lowe gdzieś tu ginie przywalony pancernymi wybrzmiewaniami gitar. Ponadto po prostu słychać, że to miał zaśpiewać Messiah. Znakomity muzycznie Emperor of the Void w najlepszej tradycji Trylogii jest po prostu pozbawiony siły przekazu, której Lowe nie jest w stanie zapewnić. Robert śpiewa najlepiej jak potrafi, ale nie potrafi być Messiahem Marcolinem. Stara się w wolniejszym kruszącym Devil Seed, czy w dramatycznym, ale stonowanym Of Stars and Smoke, ale przecież nie potrafi tu stworzyć tego niesamowitego klimatu zatęchłej celi klasztornej.
Zgrzytem na tym LP jest słaby Demonia 6, natarczywy, z zupełniej innej kategorii i może by się jakoś sprawdził na płytach z Björnem Flodkvistem, ale nie tutaj. Natomiast na pewno do najlepszych należy ciężki, kroczący i nieubłaganie wbijający coraz głębiej w ziemię Destroyer. Potężnie brzmi także zróżnicowany wewnętrznie (łagodne fragmenty wokalne i uporczywe ciężkie riffy pomieszane z solami gitarowymi) Man of Shadows, wydaje się jednak mimo wszystko nieco monotonny.
W Clearsight jest trochę nudy i prymitywizmu gitarowego, nie wiadomo jednak, co by tu wydobył Marcolin, bo Lowe nie wydobył niczego.
Ponury i mroczny Embracing the Styx to najlepszy występ Lowe na płycie, być może dlatego, że jest to utwór przypominający w jakimś stopniu w sposobie narracji kompozycje przeważające na "Ancient Dreams", gdzie więcej jest klasycznego, epickiego heavy metalu w superciężkiej oprawie. Paskudnie jednak wypadają te eksperymenty dźwiękowe w środkowej części utworu (chyba specjalnie przesterowany bas...).

Tu nie chodzi o to, że Robert coś zepsuł. Nie zepsuł niczego, po prostu to nie jest jego muzyka. Wyżej śpiewający Ozzy-podobny, zawodzący wokalista byłby tu bardziej na miejscu, nawet jeśli technicznie byłby gorszy od Lowe. Odejście Messiaha w takim momencie, w sytuacji, gdy zostały przygotowane tak wyborne kompozycje w najlepszej tradycji CANDLEMASS było realną katastrofą, do której zespół nie bardzo chciał się przyznać, ale która ujawniła się po ukazaniu płyty i po tym jak się słucha tego wszystkiego bez Marcolina. Wielki nieobecny.
Muzycy zagrali na tym LP z większym zaangażowaniem niż na "Candlemass". Także sola gitarzystów, są bardziej treściwe, zestaw riffów szerszy. Udane są również partie perkusji Lindha, którego tu jednak słabiej słychać niż na poprzedniej płycie.
Sören von Malmborg, który zajął się masteringiem tej i dwóch kolejnych płyt CANDLEMAS (remasterował także "Chapter VI") stworzył sound doprawdy dewastujący, i jest to do tej pory najcięższy album CANDLEMASS. Może nawet za ciężki i chwilami z tego powodu męczący.
Tu nie brakuje wiele do bardzo dobrej płyty. Tylko Messiaha Marcolina.

ocena: 7,8/10

new 11.01.2019
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#8
Candlemass - Death Magic Doom (2009)

[Obrazek: R-2731248-1343054108-6056.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. If I Ever Die 04:54
2. Hammer of Doom 06:16
3. The Bleeding Baroness 07:19
4. Demon of the Deep 05:21
5. House of 1000 Voices 07:49
6. Dead Angel 04:05
7. Clouds of Dementia 05:38
8. My Funeral Dreams 06:09

Rok wydania: 2009
Gatunek: Heavy Epic/Doom Metal
Kraj: Szwecja

Skład zespołu:
Robert Lowe - śpiew
Mappe Björkman - gitara
Lars Johansson - gitara
Leif Edling - bas
Jan Lindh - perkusja
oraz:
Carl Westholm - instrumenty klawiszowe

Ten album miał nosić początkowo tytuł "Hammer of Doom" i jest drugim z Robertem Lowe jako wokalistą CANDLEMASS.
Jakkolwiek by oceniać jego wejście w "King Of The Grey Islands" pozostał on wieloletnim członkiem zespołu, sprowadzając równocześnie SOLITUDE AETERNUS na granicę niebytu.

Tym razem o przypadkowości czy niedopasowaniu nie może być już mowy. Ta płyta przygotowywana była przez Edlinga pod Lowe i realizowana z jego udziałem krok po kroku. Przypadkowość jest wykluczona, podobnie jak dywagacje na temat obecności tu Messiaha Marcolina. Tak, to jest zrobione pod Lowe i jest w tym wszystkim znacznie mniej CANDLEMASS niż, sięgając daleko wstecz w "Chapter VI". Gitarzyści dawno nie grali tak szybko jak w If I Ever Die i jest tu znacznie więcej tradycyjnego heavy niż doom czy epic doom i tylko środkowa partia wskazuje, że to gra CANDLEMASS. Mało wskazuje, że gra tu CANDLEMASS w także szybkim niedługim Dead Angel z łagodnym starohardrockowym refrenem. Taki amerykański przyjemny w odsłuchu stoner/ doom/rock powiedzmy.No tak, ale Hammer od Doom to doom metal czystej wody, co więcej poniekąd tak transcendentalny jak nagrania SOLITUDE AETURNUS i to to te najlepsze. Tyle, że Lowe nie śpiewa już tak jak  na "Beyond The Crimson Horizon" i wcześniej. Tu kruszą w pewnym momencie jak stary CANDLEMASS i ta partia byłaby idealna dla Messiaha (a miało nic o nim tu nie być...). Wyważony i ostrożny stylistycznie jest The Bleeding Baroness. Tak mógłby zagrać każdy kto gra w USA heavy/doom metal i uważa melodyjny (znakomity zresztą!) refren, za godny zagrania.
Demon of the Deep jest ciekawy o tyle, że bardzo łagodne klimatyczne partie (doskonały Lowe!) łączone są z ciężkimi masywnymi riffami starego CANDLEMASS i ogólny ponury nastrój tego utworu na tym bardzo zyskuje. Stonerowe zakończenie ze stylizowanymi na takie z lat 70 tych klawiszami na dalszym planie jest zaskakujące w przyjemny sposób.
House of 1000 Voices to bardzo dobry tradycyjny doom z wpływami heavy metalu w gustownej, eleganckiej melodii i z doskonałym niemal rockowym solem gitarowym. W Clouds of Dementia Edling jednak sięgnął ponownie do Trylogii i bardzo by tam utwór pasował, tu natomiast brak... no tak, Messiaha po prostu. Natomiast My Funeral Dreams spokojny i melancholijny, daje Lowe doskonałe pole do popisu w łagodniejszych partiach i pozostawia dużo swobody w mocniejszych heavy/doomowych. Robert to wykorzystuje i jest to zdecydowanie postacią pierwszoplanową, to jego się słucha, to on to wszystko prowadzi.

Godne szacunku i uwagi są dramatyczne i niemal apokaliptyczne sola, nieco inne niż na płytach poprzednich, bliższe klasycznym tradycjom heavy metalu. Lowe jest prawie na swoim miejscu, a już na pewno nie na cudzym, czyli Marcolina. Warte wyróżnienia są jego wokale na tym LP, mocne, czyste, pełne ekspresji i siły przekazu, czasem typowe dla tradycyjnego metalu, czasem doomowe, bliskie ostatnim dokonaniom z SOLITUDE AETURNUS.
Tym razem zajmujący się masteringiem Sören von Malmborg zdjął nieco ciężaru, ale tylko nieco i sound jest kruszący, głęboki, a zarazem cieplejszy niż na poprzedniej płycie. Zwraca uwagę bardzo duża selektywność brzmienia poszczególnych instrumentów i tym razem perkusja, ustawiona wzorcowo, jest zdecydowanie bardziej słyszalna. Bębny zdecydowanie panują w "dołach" i jest to rozwiązanie mistrzowskie.Nie można tu stawiać zarzutu, że to nie jest muzyka CANDLEMASS, bo to samo można powiedzieć o "Dactylis Glomerata".
Po prostu po raz kolejny inny CANDLEMASS Edlinga, bardziej tradycyjnie heavy metalowy, bardziej stonerowy, mniej monumentalny. Także bardziej doom metalowy w klasycznym tego słowa znaczeniu i w tej kategorii jest to bardzo dobra płyta.


ocena: 8/10

new 11.01.2019
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#9
Candlemass -Psalms for the Dead (2012)

[Obrazek: R-3670252-1339681469-4195.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Prophet 06:05
2. The Sound of Dying Demons 05:30
3. Dancing in the Temple (Of the Mad Queen Bee) 03:38
4. Waterwitch 07:03
5. The Lights of Thebe 05:49
6. Psalms for the Dead 05:15
7. The Killing of the Sun 04:09
8. Siren Song 05:57
9. Black as Time 06:47

Rok wydania: 2012
Gatunek: Heavy/Stoner/Doom Metal
Kraj: Szwecja

Skład zespołu:
Robert Lowe - śpiew
Mappe Björkman - gitara
Lars Johansson - gitara
Leif Edling - bas
Jan Lindh - perkusja
oraz:
Carl Westholm - instrumenty klawiszowe

Trzeci album z Robertem Lowe jako wokalistą CANDLEMASS pojawił się nakładem Napalm Records w czerwcu 2012 roku.
Tym razem grupa miała więcej czasu na przygotowanie materiału niż poprzednio, więcej zcasu poświęcono na dobranie szczegółów i aranżacje,a jako drugi głos w wokalach pobocznych pojawił się Mats Leven, który już wcześniej, w roku 2006 miał pewną szansę zająć miejsce Marcolina w CANDLEMASS, zanim ostatecznie tego miejsca nie zajął Robert Lowe.

Ciężko, wolno i doomowo tym razem rozpoczynają  w Prophet. Jakieś echa BLACK SABBATH  w tym słychać, czy może raczej ogólnie stoner/ doom. Specjalnie ciekawego nic w tej kompozycji nie ma i nawet to tło pradawnych klawiszy nie wzbudza większych emocji. A już na pewno nie wzbudza dalsza, heavy/stonerowa część tej kompozycji, lekka i miałka. W The Sound of Dying Demons jest mrocznie i strasznie, choć niezbyt ciężko, ale na pewno ciężej niż w KING DIAMOND.
Inspiracje i inklinacje  z roku 1999 i epoki Björna Flodkvista z CANDLEMASS bez CANDLEMASS aż nazbyt widoczne. A można by sądzić, że te czasy już bezpowrotnie minęły...Dancing in the Temple (Of the Mad Queen Bee) to krótkie i treściwe melodyjne wejście na obszary wczesnych nagrań GRAND MAGUS i podobnych zbliżonych do stonera grup, tyle, że Lowe w tej konwencji ma mało do zaoferowania jako wokalista i bardziej to wszystko zwykły, słaby heavy metal tradycyjny. Trochę ratują honor CANDLEMASS w psychodelicznym doom/ stonerowym Waterwitch, gdzie mrok gitar idzie w parze z aktorskim wokalem Lowe z minimalistycznym tłem instrumentalnym, momentami zdominowanym przez bas.
W The Lights of Thebe Edling zapomniał, że ten riff już kilka razy wykorzystał, a Messiaha dawno nie ma w składzie. To, że Lowe tu nic nie wskóra jest słyszalne od samego początku i taki utwór nie powinien się znaleźć na płycie, skoro Lowe już sześć lat występuje w składzie CANDLEMASS. Psalms for the Dead, ponury i brutalny, a zarazem bezwzględny w ciężkich riffach ma niezbyt fortunnie dobrany delikatniejszy stoner/rockowy refren i zamiast się to uzupełniać, to mamy tu konflikt, potęgowany niepotrzebnymi stonerowymi zagrywkami klawiszowymi w tle. Po prostu słaby eklektyzm zamiast synkretyzmu. Podobnie rzecz ma się w przypadku bardzo nasyconego BLACK SABBATH  z Osbournem The Killing of the Sun, a wyrwane bezczelnie riffy krwawią i nic ponadto. Słabo, po prostu słabo, także w tej stonerowej łagodniejszej części.
Marny stoner/doom z przerysowany vintage klawiszami to także Siren Song. Jakoś organy Hammonda zaproszonego tu Pera Wiberga nie porywają w żadnym momencie, są mało wyraziste, a szkoda bo to wspaniały instrument, jeśli jest odpowiednio wykorzystany. Przegadany początek Black as Time nie zwiastuje niczego interesującego i faktycznie ten utwór to plumkanie na basie, wybuchowe, ale bezsensowne sola gitarowe i odgrzewanie najbardziej klasycznych riffów CANDLEMASS, ale głównie z czasów "Form The 13 th Sun".

Brzmieniowo tym razem Sören von Malmborg postawił na klasyczny sound stoner/doom i tak brzmią i gitary i klawisze. Zwyczajnie dla gatunku...
Nie można patrzeć na to z pobłażaniem tylko dlatego, że to CANDLEMASS. to po prostu słaby stoner/doom/heavy metal, słaby na tle tego co stworzyły w podobnych klimatach niezliczone zespoły znacznie mniej znane i utytułowane.
Gdyby Edling miał predyspozycje, by skonstruować porywający repertuar w tym styl, to może ta płyta umieściła by CANDLEMASS w czołówce w stoner/doom/heavy.
Nie umieściła, a że pewna grupa słuchaczy poszła za magią nazwy i to łyknęła, to już inna sprawa. To jest słaby, prawie bezwartościowy w ramach gatunku album i żadne wykrętne usprawiedliwienia tego nie zmienią.
Robert Lowe tym razem podziękował i grupa została nagle bez wokalisty. W latach 2015- 2018 rolę te pełnił Mats Leven, i to jego można usłyszeć na dwóch EP "Death Thy Lover" (2016) i "House of Doom" (2018), jednak gdy przyszło po długim czasie do nagrania pełnego albumu, to na "The Door of Doom", którego premiera jest planowana na 22 lutego 2019 zaśpiewał już ktoś inny.


ocena: 4/10

new 11.01.2019
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#10
Candlemass - The Door To Doom (2019)

[Obrazek: R-13250050-1550763867-3023.png.jpg]

Tracklista:
1. Splendor Demon Majesty 05:29
2. Under the Ocean 06:13
3. Astorolus - The Great Octopus 06:42
4. Bridge of the Blind 03:44
5. Death's Wheel 06:51
6. Black Trinity 06:05
7. House of Doom 06:27
8. The Omega Circle 07:17

Rok wydania: 2019
Gatunek: Heavy/Doom Metal
Kraj: Szwecja

Skład zespołu:
Johan Längquist - śpiew
Mappe Björkman - gitara
Lars Johansson - gitara
Leif Edling - gitara basowa
Jan Lindh - perkusja
oraz:
Tony Iommi - gitara ("Astorolus - The Great Octopus")


Johan Längquist, pierwszy wokalista CANDLEMASS nigdy nie stracił kontaktu z zespołem. Były koncerty, gdzie właśnie on wykonywał nieśmiertelne killery z "Epicus Doomicus Metallicus". Jeszcze w roku 2018 typowano jako wokalistę na ten album Matsa Levena lecz nagle pewnego dnia wszystko to się zawaliło, gdy Leven odszedł z CANDLEMASS pozostawiając po sobie dwie EP. Edling pamiętał o Johanie i tak po 33 latach ten wokalista ponownie pojawił się w roli głównej na "The Door To Doom", który w Europie ukazał się 22 lutego nakładem Napalm Records.

Pewien zarys kierunku muzycznego jaki obrał CANDLEMASS po kilku latach przerwy dawała już EP-ka "House Of Doom" z 2018 i jasne było, że pojawi się muzyczna układanka z elementów heavy, doom i stoner, po części wynikająca z doświadczeń "Psalms for the Dead", a po części stanowiąca powrót do grania z czasów Trylogii o Śmierci.
Splendor Demon Majesty to doskonały przykład na taką mieszankę i potężne zwaliste heavy/doomowe riffy tworzące mroczną, duszną atmosferę koegzystują tu z progressive stonerowymi momentami tworząc interesująca całość. Tu od razu trzeba coś powiedzieć na temat wokalu Johana Längquista. Tak, śpiewa bardzo dobrze, ale z pewnością trochę trudno rozpoznać ten sam jasny baryton jakim operował w roku 1986. Teraz to głos z zadziorem, z pazurem, o sporym zasięgu, taki klasycznie heavy metalowy, a takze idealny do śpiewania stonera. Ta moc pozwala mu się sprawić z zadaniem jak należy, jednak na całej płycie są liczne fragmenty po prostu stworzone dla Messiaha, którego tu przecież od dawna nie ma. Jest to jeden z największych fenomenów muzyki metalowej - jeden wokalista determinuje jakość określonego typu muzyki. Rzecz zabójcza dla zespołu, w którym ten wokalista już nie występuje.
Under the Ocean zaczyna się epicko, melancholijnie i heavy metalowo, ale pełen prymitywnych riffów doom metalowych rozwinięcie zdecydowanie rozczarowuje. Niby to epic heavy/doom, ale zupełnie nie chwyta i nie porywa.
W Astorolus - The Great Octopus powinien porywać występujący gościnnie Tony Iommi (ex BLACK SABBATH). Zaznaczone jest głównie ostrożne opukiwanie zestawu perkusyjnego przez Jana Lindha i Iommiego w tym pełnym długich wybrzmiewań żałobnych jest niewiele poza solem, gdzie zresztą został ustawiony głośniej niż solo drugiego gitarzysty.
Akustyczna ballada Bridge of the Blind jest przepiękna, zupełnie nie w stylu CANDLEMASS - jakby wyjęta z jakiejś melodic power metalowej lub classic heavy płyty. Längquist zaśpiewał to z artyzmem i ogromnym wyczuciem. Pięknie! Solą tego LP jest jest ciężkie heavy/doomowe granie. Death's Wheel jest żwawy i zagrany zdecydowanie, przy tym całkowicie w sztywnej konwencji heavy/epic doom. Ciekawe, że nasuwa się jakieś porównanie do "Chapter VI" w tych najbardziej zbliżonych do tradycyjnego heavy metalu fragmentach. Natomiast typowo doomowe zwolnienia akurat tego rodzaju w wykonaniu CANDLEMASS można było usłyszeć niezwykle rzadko.
Przesterowane gitary ze sprzężeniami i długie wybrzmiewania rysują obraz przeciętnego, posępnego Black Trinity, reprezentującego filozofię grania z wczesnej ery Lowe. House of Doom znany już z wersji z Levenem budzi zainteresowanie o  tyle, o ile dąży się do porównań śpiewu Längquista i Levena. No cóż, w mojej opinii 1:0 dla Levena... Tak czy inaczej jest to jedna z najbardziej urozmaiconych i wypełnionych świeżymi pomysłami kompozycji na tym albumie.Na pewno wielkie brawa dla Johana za łagodne partie The Omega Circle, jednak sama kompozycja jest pokłosiem muzycznych wycieczek w klasyczny heavy/doom z czasów Lowe, a "jaśniejszy" melodyjny refren niczym się specjalnym nie wyróżnia.

Wykonanie instrumentalne nieco poniżej oczekiwań. Dobre, i tylko dobre sola gitarzystów, przewidywalna gra perkusisty. Tych muzyków stać na pewno na więcej. Johan Längquist zrobił co w jego mocy by wyszło to jak należy, świetnie wypadł w łagodnych partiach oraz  w Splendor Demon Majesty, ale ogólnie trochę powielił manierę Lowe i momentami to właśnie jakby Roberta tu słychać.
Jest to album ostrożny i zachowawczy, zbudowany z wypróbowanych cegiełek wyprodukowanych w przeszłości. Narracja z 2007, brzmienie z 2005, elementy classic metalowe z 1992, odrobina posępności z 1987-1989...
Jest to po prostu dobra płyta doświadczonego zespołu, ale w dyskografii na pewno znacząca niewiele.


ocena: 7/10

new 22.02.2019
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#11
Candlemass - Sweet Evil Sun (2022)

[Obrazek: 1066106.jpg?2231]

Tracklista:
1. Wizard of the Vortex 06:02
2. Sweet Evil Sun 03:40
3. Angel Battle 06:29
4. Black Butterfly 05:46
5. When Death Sighs 05:59
6. Scandinavian Gods 04:36
7. Devil Voodoo 07:36
8. Crucified 06:24
9. Goddess 06:07
10. A Cup of Coffin (Outro) 01:12

Rok wydania: 2022
Gatunek: Heavy/Doom Metal
Kraj: Szwecja

Skład zespołu:
Johan Längquist - śpiew
Mappe Björkman - gitara
Lars Johansson - gitara
Leif Edling - gitara basowa
Jan Lindh - perkusja

Chociaż od pewnego czasu CANDLEMASS nie wyznacza już trendów w epickiej stylistyce heavy/doom, to nadal pozostaje elementem tej sceny, bez której trudno sobie ją wyobrazić. Związana ze słynną wytwórnią Napalm Records 18 listopada przedstawi jej nakładem kolejny swój album - "Sweet Evil Sun". Skład od roku 2019 zmianie nie uległ i Johan Längquist na stałe w nim zagościł.

Jeżeli tak doświadczony zespół gra w wypracowanym wcześniej stylu to trudno, by zszedł poniżej poziomu, który można uznać za dobry. CANDLEMASS wykorzystuje dziesiątki lat doświadczenia i arsenał riffowy, który stał się podstawowym dla doom do grania muzyki ponownie raczej ostrożnej i zachowawczej. Tytułowy Sweet Evil Sun jest poza outro na tym albumie najkrótszy, jednak ogniskuje w sobie muzyczną filozofię całości, bo jest tu i epicki element heavy, i doom, i stoner, przynajmniej w częściowej głównej osnowie melodii. I jest po prostu dobrze.
Tak gra teraz wiele zespołów o znacznie mniejszym doświadczeniu. Solidnie i przewidywalnie się to rozpoczyna utworem Wizard of the Vortex i słychać echa może nawet debiutu z Längquistem, może coś z "King of the Grey Islands" w samym sposobie narracji epickiej, ale to wszystko już było, jest po prostu wtórne. Wtórność jest przyjemna i pożądana, jeśli jest to wtórność najlepszych dawnych motywów. Tu nie są to motywy najlepsze. Ten fragment końcowy z anemicznymi chórkami jest po prostu słaby. Zachowawczo i ostrożnie. Tak można scharakteryzować także Angel Battle, ale tu przynajmniej te szybsze momenty są autentycznie kruszące i na pewno bardziej niż ciężkie metodyczne walcowanie w zwrotkach. CANDLEMASS poprzez narrację w finale tej kompozycji buduje pomost klimatyczny do kroczącego bezwzględnie Black Butterfly i ta właśnie bezwzględna dramatyczność jest tu najlepsza i dziwi, czemu jakoś to wygładzają w łagodniejszym refrenie.
Doświadczenie, długie lata doświadczenia. CANDLEMASS potrafi zrobić coś z niczego, czy może raczej z rzeczy w epic heavy/doom powszednich dobrą kompozycję w When Death Sighs, ale wybacz Johan, takie motywy to śpiewał z natchnieniem tylko Messiah... Ten teatr grozy jakoś tu nie do końca przekonuje. Scandinavian Gods to tytuł bardzo obiecujący, ale na tytule się to kończy, bo heavy doom jaki tu grają jest po prostu heavy metalem klasycznym w bardziej leniwym tempie, na średnim poziomie i album wypełniony takimi utworami innego zespołu by raczej entuzjazmu nie wzbudził. Najdłuższy Devil Voodoo zaczyna się od gitar akustycznych i balladowo w smutnym stylu i czeka się na coś w rodzaju Bridge of the Blind, ale przecież nie można tak grać przez ponad siedem minut. Od pewnego momentu się tu nic nie dzieje, co więcej, to jest po prostu najnudniejszy utwór z tej płyty, choć pozorują dosyć energiczne granie. Najnudniejszy, bo te zmiany tempa w środkowej części do niczego nie prowadzą poza nudą proponowaną od drugiej minuty. Ponownie smutno i refleksyjnie zaczynają Crucified i może teraz wzruszą? No, nie bardzo, bo zaczyna się ponownie festiwal rytmicznych miarowych i dosyć szybkich riffów, mrocznych i okrutnych w czarnych barwach. Tak po amerykańsku tu grają, ale tylko po prostu dobrze i niesamowicie przewidywalnie, a na bardziej interesujący refren zabrakło pomysłu. No, ale są dzwony i wolne sabbathowskie riffy i to jest na plus. I tak podobnie, średnio wolno i dosyć krusząco prowadzą muzyczną narrację w Goddess. Wypalona mrokiem jałowa ziemia...

Johan Längquist śpiewa naprawdę bardzo dobrze, zresztą słychać, że grupa na niego stawia, jego eksponuje, jemu podgrywa i nie przeszkadza mu, gdy dochodzi do głosu. Ogólnie wykonanie jest lepsze niż na albumie poprzednim, a na pewno dużo lepsze są sola gitarowe i te pełne treści sola można uznać za najlepsze od co najmniej kilku albumów. 
Brzmienie nie jest zbyt ciekawe. Ciężkie, najeżone drapieżnością gitary są nieco przestarzałe i nazbyt oldschoolowe, jednak tak CANDLEMASS brzmi od poprzedniej płyty, odkąd produkcją zajmuje się Marcus Jidell. Ten sound na dłuższą metę jednak męczy.
Zachowawczo, ostrożnie, przewidywalnie, z mało oryginalnymi melodiami i bez żadnego hita na miarę marki CANDLEMASS. To jednak CANDLEMASS i siła doświadczenia robi swoje.
Dobre granie, które po raz kolejny niewiele wnosi i do dorobku CANDLEMASS i światowego heavy/epic doom.


ocena: 7/10

new 14.11.2022

Przedpremierowa recenzja dzięki uprzejmości wytwórni Napalm Records
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości