Black Sabbath
#1
Black Sabbath - Never Say Die! (1978)

[Obrazek: R-1163490-1564787368-3172.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Never Say Die 03:47
2. Johnny Blade 06:27
3. Junior's Eyes 06:41
4. A Hard Road 06:03
5. Shock Wave 05:13
6. Air Dance 05:15
7. Over to You 05:21
8. Breakout 02:36
9. Swinging the Chain 04:06

Rok wydania: 1978
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: Wielka Brytania

Skład zespołu:
Ozzy Osbourne - śpiew
Tony Iommi - gitara
Geezer Butler - bas
Bill Ward - perkusja, śpiew (9)

Gościnnie:
Don Airey - instrumenty klawiszowe

Ta płyta BLACK SABBATH wydana przez Warner Bros. Records i Vertigo w październiku 1976, jako kolejny album wyrażający estetykę tworzącego się heavy metalu, jest zdecydowanie albumem kryzysowym. Sama kwestia chęci dalszej współpracy Osbourne'a z zespołem to jedno, a pogłębiający się kryzys twórczy to drugie. Już na "Technical Ecstazy" zespół pokazał, że w tym składzie i takiej kondycji nie jest w stanie zauroczyć słuchacza, ten zaś album to wrażenie pogłębia.

Samoistność twórcza grupy została zachwiana i to słychać w zdumiewającym zapożyczeniu istotnego motywu w "Hard Road" od DEEP PURPLE.
Muzycznie męczą się w roli heavy metalowego bandu, proponując granie mętne formalnie, jak w "Swinging The Chain" z kolejnym nieudolnym wokalnym popisem Warda czy zupełnie bezradnych kompozycyjnie "Over To You" i "Air Dance". Rozczarowuje także tytułowy "Never Say Die" i jako otwieracz sprawdza się znacznie gorzej niż "Back Street Kids" z płyty poprzedniej. Osbourne ogólnie śpiewa dosyć słabo, bez przekonania i w kompozycjach, wymagających oddania ducha melodii, jest gdzieś obok. Tam, gdzie nie śpiewa wcale, otrzymujemy eksperymentalne nieporozumienie instrumentalne w postaci "Breakout" bez formy i bez treści. Album ratują trzy kompozycje mocniejsze, cięższe i o wyraźnie heavy metalowym charakterze, a przy tym niepozbawione cech starego BLACK SABBATH.
Niewątpliwe najwartościowszą z nich to "Shock Wave" - dosyć złożona i eksplodująca w drugiej części niesamowitym gitarowym riffowym atakiem Iommiego, który w zasadzie nie wynika z niczego wcześniej, a już na pewno nie z gitary akustycznej w tle. Jest o jedno z najbardziej szokujących rozwinięć w utworach tego zespołu. Proste wokalizy w tle na koniec niesamowite. Także "Johnny Blade" z klawiszowym otwarciem, podobnym nieco do tego, jakie rozpoczyna "Tarot Woman" RAINBOW, i doskonałym tempem w części dalszej jest kompozycją najwyższej klasy. Tu to sabbathowskie zakręcenie Ozzy'ego wypada bardzo dobrze i utwór trzyma w napięciu od początku do końca. Motyw zagrany w części środkowej to kapitalny powrót do najstarszego BLACK SABBATH z roku 1970, a melodia, jaka pojawia się na końcu, to jedna z ładniejszych delikatnych, jakie zaprezentował zespół swoim fanom.
Wreszcie bardzo udany jest także zbudowany na linii basu "Juniors Eyes". Taki inny BLACK SABBATH, ale jednocześnie w tym czasie tylko oni mogli to w taki sposób zagrać. Jakże smutny to przebój... i jakie fajne rzeczy wygrywa tu Ward i Iommi.

Ogólnie jednak poziom jego solówek jest po prostu różny. Za to zdecydowanie dobrze gra Ward, a i klawisze Airey'a o nowoczesnym brzmieniu zgrabnie rozmieszczone, wpasowane są w sposób jak najbardziej udany.
Brzmieniowo album w wersji oryginalnej średni. Sekcja rytmiczna, a zwłaszcza perkusja, jest zdecydowanie za głośna. Plusem jest to, że można posłuchać, jakie cudeńka tu od czasu do czasu wygrywa Ward, ale w końcu nie jest płyta perkusyjna. Poza solami sound gitary Iommiego często matowy.
Nie jest to całościowo płyta, którą BLACK SABBATH mógłby się chwalić i wtedy i dziś.
Ostatni album w oryginalnym składzie niestety jednak zawodzi.


Ocena: 6.8/10

3.02.2008
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#2
Black Sabbath - Mob Rules (1981)

[Obrazek: R-3845626-1462521357-4013.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Turn Up the Night 03:42
2. Voodoo 04:32
3. The Sign of the Southern Cross 07:46
4. E5150 02:54
5. The Mob Rules 03:14
6. Country Girl 04:02
7. Slipping Away 03:45
8. Falling Off the Edge of the World 05:02
9. Over and Over 05:28

Rok wydania: 1981
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: Wielka Brytania

Skład zespołu:
Ronnie James Dio - śpiew
Tony Iommi - gitara
Terrance Butler - bas
Vinnie Appice - perkusja

Gdy w miejsce Osbourne'a do BLACK SABBATH dołączył Dio, wydawało się, że dumna ekipa Człowieka w Czerni pozostanie na tronie brytyjskiego heavy metalu jeszcze przez długie lata... Album "Heaven And Hell" wyznaczył nowe ramy gatunku, oparł się naporowi młodych gniewnych z NWOBHM i ustawił BLACK SABBATH na pozycji pierwszej w ekstraklasie metalu z UK.
Odejście Warda było jednocześnie pojawieniem się w zespole Vinnie Appice, jednego z najbardziej interesujących perkusistów tamtego okresu i nagrany z nim już "Mob Rules" miał się stać kolejnym hitem.
Hitem na pewno się stał, bo płyta tak uznanego zespołu musiała wzbudzić ogromne zainteresowanie, nawet w dobie zalewu rynku przez niezliczoną ilość krążków nowych, pnących się na szczyt bandów. Moim zdaniem, nie jest to jednak album, który przetrwał próbę czasu, przynajmniej całościowo.
Dziś, patrząc na niego z perspektywy setek, a może nawet tysięcy płyt z klasycznym heavy metalem, także tym z okresu NWOBHM, album jawi się jako nierówny, co więcej, zagrany gorzej niż poprzedni i pozbawiony tej iskry, która Niebo i Piekło postawiła w rzędzie najwybitniejszych albumów z heavy metalem brytyjskim.

Wyraźnie widoczne jest tu rozbicie na dwa style. Jeden to kontynuacja majestatycznego, pełnego ciężkiego, a nawet epickiego klimatu wyrażonego na albumie poprzednim najbardziej wyraziście w "Lonely In The World". Głos Dio idealnie nadający się do śpiewania w takich utworach i na tym LP to potwierdza i dlatego nie tylko najsłynniejszy "The Sign Of The Southern Cross" jest tu kompozycją wybitną. Ciężkie, pełne wolnych i mocnych jak granitowy obelisk riffów Iommi'ego
"Falling Of The Edge Of The World" i przepojony smutkiem wspaniały "Over And Over" z powodzeniem mogłyby uzupełnić Pomnik postawiony w 1980 roku.
Iommi i Dio uzupełniają się tu w niezwykły sposób, bo gdy milknie jeden, odzywa się drugi i pełna dostojeństwa i powagi opowieść toczy się dalej.
Niestety, pozostałe kompozycje wydają się przygotowane w pospiechu i ich co najwyżej dobry poziom to za mało, aby całościowo uznać ten album za bardzo dobry. Jeśli "Walk Away" uznać za najsłabszy utwór na płycie poprzedniej, najmniej przystający do zamysłu całości, to tutaj ta metalowa przypadkowość góruje. Skoczny "Country Girl" czy zupełnie pozbawiony własnej tożsamości "Slipping Away" to główne pomyłki tej płyty. Pewne pomysły w "Voodoo" zostały w ewidentny sposób zmarnowane, a "The Mob Rules" i "Turn Up The Night" to jedynie w miarę solidne, rozkrzyczane utwory heavy metalowe, wyznaczające co najwyżej estetykę prostego, siłowego grania heavy metalu w UK na następne 30 lat. Umieszczenie "E5150" w środku stawki też nie jest dobrym pomysłem w sytuacji, gdy ta instrumentalna kompozycja ma raczej cechy eksperymentalnego intro czy quotro.

Nie do końca dobrze ułożyła się tu też współpraca Butlera i Appice'a, bo ten perkusista próbował tu włożyć więcej, niż należało włożyć od siebie i czasem ta sekcja rytmiczna staje się mało czytelna. Także i sama produkcja pozostawia sporo do życzenia. Zatracona została gdzieś mięsistość i głębia z albumu poprzedniego, wszystko brzmi dosyć sucho, czasem głucho i jednowymiarowo, nawet w "The Sign Of The Southern Cross", który ciekawiej pod tym względem prezentował się nawet w wersjach koncertowych.
Ta kompozycja, grana w połączeniu z "Heaven And Hell" na koncertach, miała stanowić dowód muzycznej ciągłości obu LP. To trochę jednak wyszło tak, jakby wysoko postawiony starszy brat próbował windować w górę protekcją swojego młodszego brata.
BLACK SABBATH z różnych przyczyn, częściowo zresztą pozamuzycznych, w tym składzie się nie utrzymał. Dio i Appice odeszli, tworząc zręby DIO.
Wiele lat później, ten skład zebrał się jeszcze raz, udowadniając, płytą "Dehumanizer", że wspólnie rzeczywiście potrafią stworzyć dzieło wybitne.


Ocena: 7/10

4.02.2008
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#3
Black Sabbath - Born Again (1983)

[Obrazek: R-2637933-1294445645.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Trashed 04:16
2. Stonehenge 01:58
3. Disturbing the Priest 05:49
4. The Dark 00:45
5. Zero the Hero 07:35
6. Digital Bitch 03:39
7. Born Again 06:34
8. Hot Line 04:52
9. Keep It Warm 05:36

Rok wydania: 1983
Gatunek: heavy metal
Kraj: Wielka Brytania

Skład zespołu:
Ian Gillan - śpiew
Tony Iommi - gitara
Terrance "Geezer" Butler - bas
Bill Ward - perkusja
Geoff Nicholls - instrumnety klawiszowe (muzyk współpracujący z zespołem)

Odejście R.J.Dio z BLACK SABBATH było w czasie gdy ten fakt miał miejsce ogromną sensacją. Jeszcze większą jednak było pojawienie się w składzie grupy Iana Gillana, legendarnego wokalisty DEEP PURPLE. Najwięksi tytani epoki tworzenia podstaw pod muzykę heavy metal spotkali się w jednym zespole, który poza wokalistą pojawił się ponownie w oryginalnym składzie.
Album ten jednak obala tezę, że im więcej sław i gigantów gra razem, tym lepiej i tym ciekawiej. Sławne nazwiska mają swoje przywileje. Muzyczne przyzwyczajenie i swoją odrębność na wysokim poziomie, co gdy się to zsumuje razem, nie zawsze daje wynik taki, jakiego oczekują słuchacze. Tak jest i tym razem na płycie, która jako kompromis pomiędzy stylem preferowanym przez Gillana a tym, co oferował przez lata BLACK SABBATH w różnych konfiguracjach, sprawdza się średnio.

Gillan zaprezentował się bardziej od strony wokalnej ze swoich indywidualnych projektów, niż jako dawny wokalista DEEP PURPLE. Luźny, swobodny rockowy styl, lekkość w licznych wysokich partiach to wokal do tej pory w BLACK SABBATH niespotykany i wymuszający na instrumentalistach inne podejście do tego, co sami prezentują. Na tym LP BLACK SABBATH jak BLACK SABBATH nie brzmi i ktoś słabiej obeznany z twórczością tej grupy mógłby protoplastów ciężkiego grania tu nie rozpoznać. Samo brzmienie jest zdecydowanie lżejsze niż dotychczas, czyste, klarowne i gitarowo ugrzecznione, przy czym poziom mocy jest tu najbardziej porównywalny do albumu "Glory Road" Gillana z 1980 roku. Ward i Butler zrezygnowali tu z tej klasycznej dla zespołu heavy doomej i classic metalowej koncepcji wykorzystania sekcji rytmicznej i mamy tu więcej rockowego szumu blach i wyżej strojonego basu. Iommi nie do końca natomiast jakoś odnajduje się w tym wszystkim. Chwilami można odnieść wrażęnie, że jakby ściga się z Gillanem, że te tempa są szucznie podkręcane, a Gillan wciąż jest o pół kroku do przodu. Iommi stara się zachować swoją tożsamość w solach, ale te, które są prostą kontynuacją stylu BLACK SABBATH, nie zawsze pasują do prostych melodyjnych kompozycji, a te najbardziej melodyjne i rockowe rozmywają swoistość i rozpoznawalność stylu gitarzysty.
W tym całym kotle wymieszanych wpływów na wierzch wypływa przeważnie Gillan.
Szybkie, jasne i posiadający spory rozmach numery w rodzaju "Zero the Hero", "Keep It Warm" czy najlepszy z całej tej szybkiej stawki "Digital Bitch" to kawałki, które z powodzeniem mogłyby się znaleźć na solowej płycie Gillana. Gillan czuje się tu jak ryba w wodzie, natomiast pozostali muzycy już niekoniecznie. Ogólnie tam, gdzie BLACK SABBATH podgrywa Gillanowi, jest przyjemnie, a nawet znakomicie, jak we wspomnianym "Digital Bitch", odegranym brawurowo i z najbardziej zawiadiackim solem Iommiego na płycie.
Tam, gdzie ma dojść do jakichś kompromisów i taki czy inny BLACK SABBATH wychodzi na plan pierwszy ("Trashed", "Disturbing the Priest") jest już gorzej, bo mrok i siła BS podlane sosem hard rocka przełomu lat 70tych i 80tych to mieszanka średnio strawna. Dwa wypełniacze instrumentalne, przy czym "The Dark" można traktować jako pewnego rodzaju intro do "Zero the Hero" i gdyby tylko takie rzeczy się na tym LP znalazły, nie bardzo byłoby gdzie westchnąć z zachwytu.
Jest jednak wśród tych kompozycji magiczny "Born Again". Wolny, ale balladowy, melancholijny, ale nie ckliwy utwór, w którym pewna posępność BLACK SABBATH jest lekko rozświetlana wspaniałymi wokalami Gillana, ekspresyjnymi i przypominającymi czasy "Child In Time". Utwór dla wielu słuchaczy starszego pokolenia bardzo ważny, bo to często zarazem wspomnienie pierwszego taniego wina wypitego z kolegami ogarniętymi pasją słuchania ciężkiej muzyki w przyciemnionym i zadymionym pokoju.

Perła, ale nie w koronie, bo ten LP na koronację jednak nie zasługuje.
Nietypowy dla BLACK SABBATH, który dla Gillana był tylko poczekalnią przed ponownym wejściem do sali DEEP PURPLE.


Ocena: 7,5/10

5.02.2008
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#4
Black Sabbath - Seventh Star (1986)

[Obrazek: R-1376931-1322234704.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. In for the Kill 03:40
2. No Stranger to Love 04:28
3. Turn to Stone 03:28
4. Sphinx (The Guardian) 01:11
5. Seventh Star 05:20
6. Danger Zone 04:23
7. Heart Like a Wheel 06:35
8. Angry Heart 03:06
9. In Memory 02:35

Rok wydania: 1986
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: Wielka Brytania

Skład zespołu:
Glenn Hughes - śpiew
Tony Iommi - gitara
Dave Spitz - bas
Eric Singer - perkusja
Geoff Nicholls - instrumenty klawiszowe
Gordon Copley - bas ("No Stranger to Love")

Odrodzenie innego Giganta - DEEP PURPLE - stało się poniekąd jedną z przyczyn upadku innego, czyli BLACK SABBATH. Trudno oczywiście sądzić, że niespokojny, poszukujący Gillan zwiąże się z BLACK SABBATH na stałe, w końcu jednak styl tych dwóch zespołów, niezależnie od konfiguracji składu, różnił się diametralnie.
Odszedł Gillan, odeszli i pozostali i odszedł BLACK SABBATH. Pozostał Człowiek W Czerni, trochę smutny i trochę zapomniany z dnia na dzień w dobie eksplozji thrash metalu i heavy o różnej sile rażenia z obu stron Oceanu. Nie wszystkie muzyczne pomysły i fascynacje mogły znaleźć ujście w muzyce BLACK SABBATH, Iommi postanowił je więc utrwalić na swojej własnej i własnym nazwiskiem firmowanej płycie autorskiej, do nagrania której zaprosił muzyków znanych i cenionych, a rolę wokalisty powierzył Hughesowi, byłemu basiście DEEP PURPLE z epoki Coverdale'a.

Fakt ten może nieco dziwić, jeśli się pamięta nieudolne wokalne wyczyny Hughesa z lat 70-tych w chórkach i wspieraniu Davida, jednak od tego czasu wiele się zmieniło. Zmienił się sam Hughes i bardzo dużo pracował nad sobą przez te lata, także doskonaląc techniki wokalne.
"Seventh Star" ostatecznie nie stał się oficjalnie solowym dokonaniem Iommiego. Wytwórnia Warner wymusiła na artyście zgodę na firmowanie tej płyty nazwą BLACK SABBATH, z przyczyn komercyjnych rzecz jasna, i może dlatego wokół tego LP narosło wiele nieporozumień i dyskusji, sprowadzających się do porównań z BLACK SABBATH z Osbournem czy z Dio.
Tak naprawdę tego albumu nie można oceniać przez pryzmat porównań. Jest to dzieło nowe i samoistne, gdzie heavy metal opiera się o blues rockowe korzenie, choć wprost nie jest to nigdzie zdecydowanie zaznaczone. To płyta inna, gdzie klimat budowany jest innymi środkami wyrazu niż wcześniej, ale wciąż pozostająca pod wpływem gitarowego stylu Iommiego i klasyki brytyjskiego ciężkiego rocka. Pozostająca również pod wpływem tego nieuchwytnego bluesowego podejścia, które tu reprezentuje Hughes w warstwie wokalnej. Czystego bluesa tu nie ma, ale te pierwiastki wychwycić można w wielu kompozycjach. Najwięcej zapewne w monumentalnym "Heart Like a Wheel" i łagodnym "No Stranger to Love"...
Iommi nie stroni i od wysokiej klasy dynamicznego heavy metalu szkoły angielskiej w "In for the Kill" i "Danger Zone" i, co ciekawe, również w tych utworach Hughes spisał się znakomicie i lepiej niż na płycie Gary Moore'a, gdzie zaśpiewał chyba zbyt siłowo. Iommi gra na tym albumie oszczędnie, dużo miejsca oddaje basiście, a Spitz, mistrz tego instrumentu, jest tu godnym partnerem dla jego poczynań. Podobnie Eric Singer i warto zwrócić uwagę, w jak interesujący sposób gra do tych przeważnie prostych i czytelnych riffów.
Iommi zaproponował znakomite melodie. Jest tu taki specyficzny klimat szarości, gniewu, pewnej bezsilności w próbach walki i jeśli te kompozycje wyrażały stan duszy Iommiego w owym czasie, to muzycznie nie mógł tego lepiej wyrazić. Utwór tytułowy ma w pewnym stopniu charakter niemal mistyczny, poniekąd transowy i jest jakby nową formą starego, najstarszego BLACK SABBATH.
Jest to album z duszą, autentyczną duszą i zakończenie w postaci gniewnego "Angry Heart" i wspaniałego "In Memory" nie ma sobie równych. "In Memory" to jeden z najpiękniejszych sposobów wyrażenia smutku w metalowej muzyce, jakie powstały. Prosty, szczery i poruszający.

Taki jest też sound tej muzyki, która zarazem jest i nie jest ciężka, a na pewno jest lekko rozmyta, przymglona i pogrążona w półcieniu. Jest to brzmienie nawiązujące do lat 70-tych i jeśli się dobrze wsłuchać, to analogie do BLACK SABBATH pierwszej połowy lat 70-tych są łatwo dostrzegalne. Rok 1986 był rokiem muzycznie obfitym, a i nie przebrzmiały jeszcze echa roku 1985.
Ta skromna płyta z muzyka duszy nie przyniosła wielkiego sukcesu.
Tak naprawdę album ten został dopiero doceniony po latach, gdy BLACK SABBATH odżył w nowych składach i wróciło zainteresowanie muzyką starych Mistrzów, nie tylko wśród miłośników metalu, ale również i jego twórców.


Ocena: 9.7/10

5.02.2008
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#5
Black Sabbath - The Eternal Idol (1987)

[Obrazek: R-1210108-1470066428-3680.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. The Shining 05:58
2. Ancient Warrior 05:34
3. Hard Life to Love 05:00
4. Glory Ride 04:48
5. Born to Lose 03:43
6. Nightmare 05:17
7. Scarlet Pimpernel 02:07
8. Lost Forever 04:00
9. Eternal Idol 06:35

Rok wydania: 1987
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: Wielka Brytania

Skład zespołu:
Tony Martin - śpiew
Tony Iommi - gitara
Bob Daisley - bas
Eric Singer - perkusja
Geoff Nicholls - instrumenty klawiszowe

Iommi po nagraniu albumu "Seventh Star", autorskiego, osobistego i tylko z powodów marketibgowych wydanego pod szyldem BLACK SABBATH postanowił stworzyć kolejny BLACK SABBATH i już w roku 1986 rozpoczął organizowanie składu. Nie odmówił naturalnie Nicholls, po części także obecni na poprzednim LP Spitz i Singer, choć ostatecznie nie tylko on i znakomity Bob Daisley tworzyli sekcję rytmiczną. Najpoważniejszą sprawą było pozyskanie wokalisty i tym został Ray Gillen. Płyta została nagrana w pierwszej wersji właśnie z nim jednak z powodów, które do dnia dzisiejszego nie są końca jasne, Iommi po jego odejściu zdecydował, że należy zrobić wszystko od początku z innym wokalistą i tym razem wybór padł na Tony Martina. W owym czasie była to postać właściwie nieznana i rezultatu tej roszady oczekiwano z dużym zainteresowaniem, bo nazwa BLACK SABBATH przyciągała (i przyciąga) w niemal magiczny sposób.
Także i ta płyta została wydana jednocześnie przez Warner i Vertigo w listopadzie 1987 roku.

"The Eternal Idol" okazał się powrotem Iommiego do stylu wypracowanego w czasach składu z Dio i album jest wyrażeniem klasycznego heavy metalu w najczystszej postaci. Jest to album dumny w rycerskim stylu w "Ancient Warrior", dynamiczny i niezwykle melodyjny takich kompozycjach jak "Hard Life To Love" czy "Lost Forever", epicki w "The Shinning". Jest też przesycony tą specyficzną duszną i mroczną atmosferą BLACK SABBATH z lat 80tych w "Nightmare", a przede wszystkim w pełnym dostojnego smutku utworze tytułowym, zdecydowanie nawiązującym do podobnych utworów z epoki Dio w BLACK SABBATH. Jest to album niezwykle wyrównany pod względem kompozycji i jeśli szukać minimalnie słabszego punktu, to tylko być może "Glory Ride" jest nieco bardziej "zwyczajny". Iommi gra tu bardzo starannie opracowane sola, przede wszystkim w głównym nurcie stylistycznym heavy metalu, doskonale wspiera go zarówno doświadczona sekcja rytmiczna jak i skromny, ale znaczący podkład klawiszowy Nichollsa.
Martin odnalazł się w tym wszystkim bez najmniejszych problemów i swoim charakterystycznym mocnym głosem stworzonym do heavy metalowego śpiewania dodał tu zarówno ciężaru, jak i epickości Ten występ jednoznacznie postawił go w szeregu wiodących wokalistów gatunku i stał się dla niego przepustką do sławy i nawiązania w późniejszym okresie współpracy z innymi znaczącymi muzykami metalowymi.

Czasem w stosunku do tej płyty podnosi się zarzut nie najwyższej klasy produkcji, ale czy miała ona brzmieć jak BLACK SABBATH z lat 70tych albo z okresu Dio? Jest to brzmienie dosyć głębokie i nie nadmiernie ostre, fragmentami lekko pastelowe i minimalnie rozmyte, lecz swoiste i odległe od surowego zazwyczaj soundu classic metalowych bandów amerykańskich.
Album kompletny i niemal perfekcyjny w ramach gatunku i trudno powiedzieć czemu pozostaje zazwyczaj w cieniu "Tyr"....


Ocena: 9,8/10


15.06.2008
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#6
Black Sabbath - Dehumanizer (1992)

[Obrazek: R-367268-1302254671.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Computer God 06:10
2. After All (The Dead) 05:37
3. TV Crimes 03:58
4. Letters From Earth 04:12
5. Master of Insanity 05:54
6. Time Machine 04:10
7. Sins of the Father 04:43
8. Too Late 06:54
9. I 05:10
10. Buried Alive 04:47

Rok wydania: 1992
Gatunek: Heavy metal
Kraj: Wielka Brytania

Skład zespołu:
Ronnie James Dio - śpiew
Tony Iommi - gitara
Terrance "Geezer" Butler - bas
Vinnie Appice - perkusja

Po nagraniu płyty "Tyr", dosyć niespodziewanie skład BLACK SABBATH się rozleciał. Trudno powiedzieć, czego oczekiwali fani i krytycy, ale doceniony później tryptyk z Martinem jako wokalistą w tamtym czasie nie odniósł wielkiego sukcesu. Choć współpraca z Cozy Powellem jako producentem układała się dobrze, a płyty wsparte były dobrze poprowadzoną kampanią promocyjną, wielu uważało BLACK SABBATH za gwiazdę przebrzmiałą, która próbuje przypomnieć o sobie tradycyjnym, heavy metalowym repertuarem, na który popyt w pierwszych latach 90-tych spadł radykalnie. Iommi jednak się nie poddawał i niespodziewanie w roku 1992 stworzył skład, który wzbudził sensację.
Ambicją Iommiego było wskrzeszenie BLACK SABBATH z lat 70-tych, jednak rozmowy z Osbourne'm przeciągały się z przyczyn prawnych, Ward zaś nie był zainteresowany ponownym przystąpieniem do zespołu. W tej sytuacji narodził się BLACK SABBATH z roku 1981 z Appice jako perkusistą i oczywiście z Dio, który zrezygnował z dalszego prowadzenia własnej grupy DIO.
Powstał skład sensacyjny i niezależnie od tego, że zainteresowanie klasycznym heavy metalem osłabło, to wydarzenie zostało przyjęte z ogromnymi nadziejami.
"Dehumanizer" musiał być albumem heavy metalowym, bo tego oczekiwał świat, nie mógł być jednak powtórką z lat 1980-1981 i epoki Martina, bo z takim heavy metalem przynajmniej w tamtym czasie zapewne, mimo słynnego składu, BLACK SABBATH by się na szczyt popularności nie wspiął.
Medialne spekulacje, rozbudzone nadzieje i w końcu premiera nakładem I.R.S. Records 22 czerwca 1992.

Nie ma drugiej płyty BLACK SABBATH, której tytuł tak oddawałby istotę samej muzyki.
To album z heavy metalem odhumanizowanym i ciężkim, tak ciężkim, że i pojęcie heavy metal nabiera tu najprostszego znaczenia.
To duszna, gęsta, klaustrofobiczna muzyka heavy metalowa. W tym zagęszczeniu trujących, ołowianych oparów dźwięków, dorównująca toksycznością płytom z death metalem w mniej ekstremalnych odmianach, oparta o melodie inne niż do tej pory, ale mające odniesienia do tego, co BLACK SABBATH proponował w latach 80-tych. To metal poniekąd psychodeliczny, ale nie taki wynikający z psychodelii lat 60 i 70-tych czy burzliwie rozwijającego się doom metalu. To metal inspirowany współczesną cywilizacją i zagrożeniami, jakie ona niesie dla jednostki. Śmierć, rozkład osobowości, przewaga technologii, dehumanizacja... Tak, dehumanizacja to motyw przewodni tej płyty z muzyką, przygniatającą ciężarem i atmosferą.
Oczywiście gdzieś cały czas przebijają się motywy sprzed dziesięciu lat, ale to wszystko spowija gęsty, mroczny opar, wdzierający się wszędzie i atakujący ośrodki nerwowe. Ponura atmosfera jest chwilami wręcz nie do zniesienia i to wszystko, co już jest melodią, to jest melodią stanowiącą tylko pretekst do nieubłaganego wciągania słuchacza w radioaktywne trzęsawisko potężnych, z lekka rozmytych gitarowych wybrzmiewań, ołowianego basu i perkusji, której ustawienie czasem lekko zastanawia.
Dio bywał mroczny, ale nigdy tak bardzo, a sola Iommiego są bardzo ascetyczne i niekiedy futurystyczne. Te kompozycje nie są skomplikowane, ale podane w taki sposób, aby słuchacz pozostawał cały czas pod ich wrażeniem bez momentów oddechu i przestoju, bez chwili relaksu nawet wtedy, gdy grają nieco wolniej. Właśnie te powolne kompozycje to największy koszmar tego albumu i to one przytłaczają najbardziej. Ta płyta to monolit, szary obelisk, który zbudowany jest z materiału odpornego na wszystko.
Nie można tego ani rozbić, ani zarysować i tylko gdzieś drobinki jakiejś innej substancji od czasu do czasu lekko rozbłyskują w refrenach czy łagodniejszych riffach, gdy słońcu uda się przebić nieśmiało przez zasnute czarnymi chmurami niebo. Album dołujący i szokujący, inny niż wszystko, co nagrał BLACK SABBATH do tej pory, ale to wciąż BLACK SABBATH. Nie jest to płyta ani łatwa, ani rozrywkowa. Nie ma tu ani rycerzy, ani sławienia metalu. Jest osaczony, przytłoczony człowiek, z którym utożsamiamy się mimowolnie, w czasie, gdy się słucha tej muzyki.
Ten album pozostawia ślad w sercu i umyśle po pierwszym przesłuchaniu i nigdy się go nie zapomina. Można nie pamiętać szczegółów, ale klimat pozostaje w pamięci na zawsze.

Ta płyta wywołała i wywołuje biegunowe reakcje - od zachwytu do totalnej negacji. Takie też zebrała opinie i wtedy, gdy się ukazała, choć początek lat 90-tych był dobrym okresem dla metalowych eksperymentów.
Sami muzycy po latach o tym albumie wypowiadali różne sądy, często zmienne, tak czy inaczej ten skład nie przetrwał próby czasu. Iommiemu wciąż marzyła się stała reaktywacja starego, najstarszego BLACK SABBATH, do czego w końcu nie doszło, choć było bardzo blisko.
Dio powrócił do koncepcji DIO w nowym zestawieniu, a do BLACK SABBATH powrócił Martin.

Tej płyty można nie lubić. Ja jej nie lubię. Trzeba jednak ją docenić.


Ocena: 9/10

16.06.2008
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#7
Black Sabbath - Cross Purposes (1994)

[Obrazek: R-6503517-1420759398-3862.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. I Witness 04:56
2. Cross of Thorns 04:32
3. Psychophobia 03:15
4. Virtual Death 05:49
5. Immaculate Deception 04:15
6. Dying for Love 05:53
7. Back to Eden 03:57
8. The Hand That Rocks the Cradle 04:30
9. Cardinal Sin 04:21
10. Evil Eye 05:58

Rok wydania: 1994
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: Wielka Brytania

Skład zespołu:
Tony Martin - śpiew
Tony Iommi - gitara
Geezer Butler - bas
Bobby Rondinelli - perkusja
Geoff Nichols - instrumenty klawiszowe


Gdy pogrzebane zostały nadzieje na podtrzymanie przy życiu klasycznego składu, jaki odrodził się przy okazji nagrania albumu "Dehumanizer" Iommi po raz kolejny nie złożył broni. Pozostał przy nim Butler i rozpoczęło się poszukiwanie członków do nowej ekipy BLACK SABBATH, która miała utrwalić materiał, jaki Iommi i Butler powoli zaczęli tworzyć. Nie odmówił udziału Nicholls, od lat "cichy" stały członek różnych zestawień BLACK SABBATH, jako perkusistę pozyskano doświadczonego Rondinellego. Zapewne największą niespodzianką był powrót Tony Martina jako wokalisty, odsunięcie, którego po podjęciu przez Iommiego ponownej współpracy z Dio było różnie tłumaczone i ocenione. Płytę wydała wytwórnia I.R.S. Records w styczniu 1994 roku.

Iommi zaskoczył jeszcze jednym. Muzycznym obliczem tej płyty.
Nie był to BLACK SABBATH z czasów Osbourne'a, który wracał powoli do łask za sprawą sceny stoner i stoner/doom, nie był to również heavy metal pierwszej Martin Era ani ten z czasów Dio. Iommi zrezygnował z dusznego mroku i niepokoju "Dehumanizer" i tym razem przedstawił album z heavy metal tyleż tradycyjnym co nowocześnie podanym, uwzględniającym nowe trendy w metalowej muzyce, a równocześnie w żaden sposób nieeksperymentalnym. Jakim bowiem eksperymentem jest metalowa ballada "Dying For Love", zarazem smutna i przebojowo wzruszająca? To reminiscencja bluesowego metalu z "Seventh Star" z przeszywającym solem gitarzysty na wstępie. Trzy razy BLACK SABBATH zachwyca w numerach znacznie mocniejszych, brzmiących wyjątkowo świeżo. "I Witness" jest kapitalny w tym narastającym gitarowym natarciu wspartym basem i spokojnym wokalem Martina oraz rozwinięciem potoczystymi i niespodziewanym wyhamowaniem. "Cross Of Thorns" to utwór bardziej epicki z pewnością w tle i stylu mający najwięcej wspólnego z czasami "Tyr" i jak się okazało także w takim graniu przypominającym zarazem kompozycję "The Eternal Idol" w nastroju Iommi jest mistrzem. Wspaniały dostojny song metalowy godny najlepszych albumów z lat 80tych. Niesamowicie buja "Back To Eden" z tym pomieszanym stylem melodic heavy i nowoczesnym riffem przewodnim wziętym w swobodny sposób z muzyki grunge i przerobionym tak, aby metalowo mordował. Ileż luzu w solo gitarowym i jak misternie z basu i gitar utkane jest to drugie solo!
Iommi gra na tym albumie dosyć nowoczesne sola, nie zawsze dla niego typowe. W jakiś sposób nawiązuje też do atmosfery "Dehumanizer" jednak bez tej toksycznej chmury psychodelicznych oparów i tak odebrać można "Virtual Death "zabijający metalicznym basem i "Immaculate Deception" z surowym krążącym motywem gitarowym i dalekim klawiszowym planem. Trochę przesadnie zabrnął w nowoczesność przybrudzoną Dehumanizerem w "Psychohopbia" i ten utwór jest najmniej interesujący na płycie. Także raczej typowy heavy metal w "Cardinal Sin" to co najwyżej dobry kawałek i do tego bardzo "kashmirowaty"na drugim planie, aż za bardzo. "The hand That Rock The Cradle" bardzo dobry jako utwór nieco lżejszy, ale wystarczająco mocny, aby nie uznać go za hard rockową wycieczkę. Ładny zapadający w pamięć refren zaśpiewany pewnie przez Martina obytego w takich klimatach.
W "Evil Eye" porozumiewawczo mruga do słuchacza riffem tego najstarszego BLACK SABATTH, jednak utwór brzmi bardziej nowocześnie i jeśli tu można pomarudzić to tylko nad średnio atrakcyjną melodią. Nadrabiają sola "w stylu Iommi" i jakoś ten numer spina 24 lata działalności nagraniowej zespołu nazywającego się BLACK SABBATH.

Produkcja tego albumu jest wspaniała. Ten bas po prostu wprawia w osłupienie, Martin w wybornej formie ustawiony centralnie, Iommi w Czerni skryty skromnie w lekkim półcieniu a perkusja soczysta i co najważniejsze Rondinelli rozegrał swoje partie wybornie, aczkolwiek oszczędniej niż można się było spodziewać. Sound klasy "czysty chemicznie heavy metal głównego nurtu" z najwyższej półki ze wzorcowym ustawieniem klawiszy w tle, przy czym uzyskano rzadko spotykany efekt trzeciego, a nie drugiego planu.
Dużo przyjemności daje ten album pod każdym względem. Dał także złudną niestety nadzieję na Nowy BLACK SABBATH Martin Era II na długie lata i na wysokim poziomie. Nadzieje te pogrzebał nieudany album "Forbidden" z roku następnego i rozpad grupy niebawem potem.


Ocena: 8,5/10

16.06.2008
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#8
Black Sabbath - Forbidden (1995)

[Obrazek: R-2710580-1491910544-2229.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. The Illusion of Power 04:54
2. Get a Grip 03:59
3. Can't Get Close Enough 04:28
4. Shaking Off the Chains 04:04
5. I Won't Cry For You 04:48
6. Guilty as Hell 03:28
7. Sick and Tired 03:31
8. Rusty Angels 05:00
9. Forbidden 03:49
10. Kiss of Death 06:09

Rok wydania: 1995
Gatunek: heavy metal
Kraj: Wielka Brytania

Skład zespołu:
Tony Martin - śpiew
Tony Iommi - gitara
Neil Murray - bas
Cozy Powell - perkusja
Geoff Nichols - instrumenty klawiszowe

Ten album, ostatni LP jednej z najbardziej zasłużonych grup metalowych, wydany przez I.R.S. Records w czerwcu 1995, mógłby nie powstać, bo to płyta rozczarowująca pod każdym względem. Powrót zespołu w składzie z Martinem w postaci "Cross Purposes" to udany rajd na dotąd niezdobywane pozycje, tu mamy zaś wejście na obszary bagniste i pełne co rusz eksplodujących niewypałów.

Ten bagienny wyziew to brzmienie, jakie ten LP posiada. Fatalne, rozmyte, zamulone i przypominające to z "Dehumanizer", ale na poziomie wczesnych prób bawienia się suwakami na stole osoby odpowiedzialnej za mix. Jeśli miał to być sound nowoczesny, to taka nowoczesność BLACK SABBATH nie pasuje. Z tym nieciekawym brzmieniem w parze idzie nieciekawe wykonanie. Martin w zaprezentowanym repertuarze, który z graniem z okresu "Tyr" wspólnego praktycznie nic nie ma, wypada przeciętnie, bo ani epicko tu się pokazać nie może, ani hard rockowo, gdyż takich nagrań tu nie ma. Iommi gra nieco dziwnie, kombinując z różnymi nietypowymi riffami, przy czym wcale nie oznacza to, że są one interesujące. Nie są, podobnie jak sola, jakie tu zagrał. Sola te, częściowo oparte na klasycznych sabbathowskich motywach, częściowo zaś wynikające z doświadczeń sceny metalowej lat 90tych, nie porywają także wykonaniem. W tym wszystkim fantastyczny jak zwykle Cozy Powell ma trudności z przebiciem się przez momentami mało czytelną ścianę dźwięków produkowanych przez pozostałych członków grupy, a tam, gdzie trochę się wysunie, efekt niszczy słaba produkcja. Słabe brzmienie nie raz i nie dwa wybaczano, jeśli same utwory były ekscytujące i wysokiej klasy. Tu niestety co rusz wybuchają wystające z błotka brzmieniowego niewypały. Niewypały świeższe, jakby pochodzące z czasów bitwy "Dehumanizer", ale odegrane w typowy heavy metalowy sposób i prezentujące poziom odrzuconych pomysłów oraz niewypały starsze, reminiscencja czasów "Mob Rules". Dziwne, ale odnoszę wrażenie, że kompozycje te jakby pisane były pod Dio, bo ze stylu "Cross Purposes" aby się już daleko nie cofać, nie ma wiele. Utwory takie jak "Kiss of Death" czy "Shaking Off the Chains" niby dynamiczne, mocno zagrane, ale co z tego, gdy w głowie nic nie zostaje. Gościnny udział znanego rapera i aktora Ice-T to także bardziej zabieg marketingowy niż jakieś realne muzyczne wsparcie, a utwór "The Illusion of Power", gdzie wystąpił, niczym się nie wyróżnia. Kompozycje przelatują jedna po drugiej i do końca albumu wytrwać bez irytacji trudno. Jeden bardzo jasny punkt to wolny "I Won't Cry For You" o cechach ciężkiej, ale lekko komercyjnej ballady, trochę przypominający "Over And Over". Zapewne najbardziej rozpoznawalna melodia, też taka z czasów Dio i numer bardzo udany, ale czy jedna kompozycja może mocno podwyższyć ocenę albumu wypełnionego jakby naprędce wymyślonymi utworami?

Nie jest album ani dla fanów BLACK SABBATH z Ozzym, ani z Martinem. Jest to heavy metalowa płyta bez własnej osobowości. Do tego bardzo przeciętna.


Ocena: 5.5/10


17.06.2008
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#9
Black Sabbath - Black Sabbath (1970)

[Obrazek: R-10374059-1497974967-5862.jpeg.jpg]

tracklista:
1.Black Sabbath 06:16
2.The Wizard 04:24
3.Behind the Wall of Sleep 03:38
4.N.I.B. 06:06
5.Evil Woman, Don't Play Your Games with Me (Crow cover) 03:25
6.Sleeping Village 03:46
7.Warning (Aynsley Dunbar Retaliation cover) 10:32

rok wydania: 1970
gatunek: heavy metal
kraj: Wielka Brytania

skład zespołu:
Ozzy Osbourne - śpiew, harmonijka
Tony Iommi - gitara
Geezer Butler - bas
Bill Ward - perkusja

Historia muzyki jest determinowana zbiegami okoliczności.
Co by się stało, gdyby jakimś zbiegiem okoliczności bezrobocie w rejonie Birmingham w końcu lat 60 tych XX wieku było niskie i bezrobotni muzycy amatorzy z z późniejszego BLACK SABBATH poszli do roboty w fabryce, a nie organizowali folk bluesowy zespół Polka Tulk, przemianowany potem na Earth?
Jak grałby na gitarze Tony Iommi, gdy nie stracił części palca?
Co było, gdyby osoba odpowiedzialna za podpisanie kontraktu płytowego z zespołem o paskudnej nazwie BLACK SABBATH miała akurat tego dnia zły humor i uznała,że nie warto tracić pieniędzy i czasu na wydawanie takiej dziwacznej muzyki?

Ja w piątki 13 staram się nie wychodzić z domu, głównie z obawy przed Jasonem.
Jednak w roku 1970 Jasona jeszcze na świecie nie było i właśnie w piątek 13 lutego ta płyta miała swoją premierę w Wielkiej Brytanii, poprzedzona singlem "Evil Woman", który przeszedł zupełnie bez echa.
Tak, heavy metal narodził się w Piątek Trzynastego, i to heavy metal horroru, okultyzmu, mroku i nisko strojonej gitary, wygrywającej ciężkie rozmyte riffy.
Opisywać kompozycje z tego albumu to jak opisywać konia.
Warsztat muzyczny? Bardzo przeciętny jak na wyobrażenia o dobrej muzyce w roku 1970. Wokalista Ozzy Osbourne śpiewać nie potrafi, gitarzysta Iommi gra zupełnie bezsensowne, niezrozumiałe sola, sekcja rytmiczna jest taka głośna i natarczywa...
Rodzi się nowa jakość. Rodzi się i heavy metal klimatu, i doom w swojej najbardziej pierwotnej formie, rzucone zostało ziarno, z którego wiele, wiele lat później wykiełkuje sludge i stoner. Rodzi się także prymitywny tu jeszcze folk metal w The Wizard, podszytym przaśną ludowością wspartą dźwiękiem harmonijki.
Jest także element muzycznego teatru po raz pierwszy połączony z tak ciężką, ponurą i destrukcyjną muzyką w Black Sabbath. Czy KING DIAMOND mógłby istnieć bez BLACK SABBATH? Jasne, że nie, a przecież to tylko jeden z niezliczonej liczby przykładów okultystycznego podejścia do metalu.
Czy ta płyta byłaby lepsza bez coverów? Może, ale czy ktoś inny w taki sposób rozegrałby Warning?
Album "Black Sabbath"... Szczypta brudu, szczypta szaleństwa, szczypta rocka, szczypta bluesa bez bluesa, jakaś niedbałość, jakieś rozmycie... Jakiś garaż, jakaś piwnica, jakiś cmentarz...

Ten pracownik Vertigo, który podpisał kontrakt na wydanie tego albumu, powinien zostać upamiętniony granitowym pomnikiem. Otworzył nowy rozdział w historii muzyki, no i miał nosa do interesów, bo LP "Black Sabbath" przez pięć miesięcy pozostawał na 9 miejscu najlepiej sprzedawanych w Wielkiej Brytanii płyt.
I taki był początek legendy.
W tym samym roku nieco później, bardziej znany brytyjski zespół DEEP PURPLE przedstawił swój nowy album "Deep Purple In Rock" i podwójny kamień węgielny pod Nowe W Muzyce został położony.

ocena: 9/10

new 19.08.2018
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#10
Black Sabbath - Paranoid (1970)

[Obrazek: R-374185-1359499692-3055.jpeg.jpg]

tracklista:
1.War Pigs 07:55
2.Paranoid 02:50
3.Planet Caravan 04:30
4.Iron Man 06:00
5.Electric Funeral 04:50
6.Hand of Doom 07:10
7.Rat Salad 02:30
8.Fairies Wear Boots 06:15

rok wydania: 1970
gatunek: heavy metal
kraj: Wielka Brytania

skład zespołu:
Ozzy Osbourne - śpiew, harmonijka
Tony Iommi - gitara
Geezer Butler - bas
Bill Ward - perkusja
oraz
Tom Allom - pianino ("Planet Caravan")

Rok 1970 okazał się dla do niedawna  bezrobotnych członków BLACK SABBATH bardzo pracowity.
Sukces pierwszego LP "Black Sabbath" wywołał konieczność natychmiastowego podtrzymania zainteresowania nowym albumem i taki powstał w Regent Sound and Island Studios. Wytwórnia Vertigo wydała go 18 września 1970 roku.
Płyta miała początkowo nosić tytuł "War Pigs", jednak, ze względu na trwającą wojnę w Wietnamie i duże zamówienie tego LP na rynek amerykański uznano za właściwe ją zmienić.
Tym razem BLACK SABBATH nie korzystał już z cudzych pomysłów, tworząc własną, duszną i ciężką wizję tego, co niebawem otrzymało nazwę heavy metal. Album ten miał znaczenie jeszcze bardziej doniosłe niż poprzedni, ustalał bowiem i precyzował nie tylko ramy estetyki gatunkowej, ale i kanon zestawu albumu winylowego dla tego typu muzyki, który obowiązuje w zasadzie do dziś.
Zgodnie z tą zasadą na płycie pojawił się krótki instrumentalny Rad Salad oraz coś spokojniejszego i łagodniejszego od pozostałych kompozycji - Planet Caravan, gdzie na pianinie zagrał jeden z inżynierów dźwięku Tom Alom. Planet Caravan jest utworem z lekka psychodelicznym, onirycznym, ze znacznie złagodzonym brzmieniem i zdecydowanie nie tak masywną strukturą riffową, jaka cechuje inne numery na tej płycie. W tym czasie nie istniało jeszcze pojęcie "metalowej ballady" jako takiej i Planet Caravan generalnie nie stał się jej prostym pierwowzorem, jednak z pewnością był inspiracją dla późniejszych dokonań grup grających metal progresywny jako kompozycja wynikająca poniekąd z kształtującego się w tym czasie space rocka. Hasło "optymalnie 40 minut muzyki na płycie, a jak się da to nieco więcej" wymuszone przez wytwórnię zaowocowało"dograniem" jako ostatni absolutnie doskonalego Paranoid. Tu BLACK SABBATH niejako napisał recepcję na klasyczny trzyminutowy utwór nie tylko korzystający tylko z kilku podstawowych riffów, ale o konstrukcji zwrotka refren zwrotka refren - solo itd, po dziś dzień będący podstawowym dla klasycznego metalu.
W genialnych War Pigs czy Hand of Doom BLACK SABBATH pokazał, co można zrobić w ciągu siedmiu minut, by słuchacz ani przez chwilę się nie nudził, natomiast w Iron Man po raz pierwszy wokalista wykorzystał specjalną przystawkę do zniekształcenia głosu, której znaczenie (choć w innej formie) stało się kluczowe dopiero niemal 20 lat później, w epoce tworzenia się death metalu i growlu.
BLACK SABBATH przedstawił na tym LP muzykę ciężką, w zmiennych tempach, w tym także w wolnym, które stało się później podstawą stylu doom, a jednocześnie bardzo melodyjną, z wyrazistymi refrenami, z zestawem ekscytujących riffów, często zaskakujących w swoim połączeniu, jak w Electric Funeral czy Fairies Wear Boots.

"Paranoid" to album czystego heavy metalu, bez folka, bez bluesowych naleciałości i bez odgrywania partii instrumentalnych dla samego ich odgrywania. Iommi gra tu liczne sola, zazwyczaj pokręcone i zakręcone i na tym właśnie LP ustanowił i wykrystalizował swój niepowtarzalny styl, który tylko nieliczni w jakiś tam sposób zdołali potem imitować.
Także charakter wokalu Osbourne'a został niemal jednoznacznie określony i układ psychodeliczna gitara Iommiego plus psychodeliczny śpiew Osbourne'a ustawił rozpoznawalny styl BLACK SABBATH na wiele lat.
Dopracowane zostało samo brzmienie i mamy tu sound głęboki, ołowiany, z mniejszą ilością brudu dźwiękowego niż na debiucie. Producentem tego albumu był Rodger Bain, który wyprodukował również "Black Sabbath", a tu udoskonalił brzmienie grupy w oparciu o doświadczenia z prac przy poprzedniej płycie. Te doświadczenia zaprocentowały także gdy Bain pracował z takimi grupami jak JUDAS PRIEST czy BUDGIE.
"Paranoid" od razu zdobył olbrzymie uznanie w Europie, Ameryce i Japonii, która otrzymała swoje własne wydanie.
Muzykę BLACK SABBATH okrzyknięto jako swoistą, sensacyjną i otwierającą nowy rozdział w historii elektrycznego grania.
W kwestii tych komentarzy sprzed lat - nic dodać, nic ująć.

ocena: 10/10

new 12.09.2018
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#11
Black Sabbath - Master Of Reality (1971)

[Obrazek: R-1625321-1232966164.jpeg.jpg]

tracklista:
1.Sweet Leaf 05:05
2.After Forever 05:26
3.Embryo 00:28
4.Children of the Grave 05:17
5.Orchid 01:31
6.Lord of This World 05:26
7.Solitude 05:02
8.Into the Void 06:12

rok wydania: 1971
gatunek: heavy metal
kraj: Wielka Brytania

skład zespołu:
Ozzy Osbourne - śpiew
Tony Iommi - gitara
Geezer Butler -gitara basowa
Bill Ward - perkusja

Więcej BLACK SABBATH, więcej!
W roku 1971 grupa udała się do USA wraz ze swoim producentem Rodgerem Bainem i w studio Record Plant w Los Angeles nagrała trzeci album.
Tym razem nie starczyło chyba weny twórczej na 40 minut i zespół zaprezentował 35 minut muzyki, bezpośrednio wynikającej z "Paranoid" i stanowiącej prostą kontynuację wypracowanego stylu.

Ten LP zapisał się w historii metalu przede wszystkim absolutnie kultowym majstersztykiem Children of the Grave poprzedzonym intro Embryo, zawierającym jeden z najsłynniejszych i stosowanym po dziś dzień podstawowym riffem, który jest literą A w abecadle każdego metalowego gitarzysty. Liczba coverów tego numeru jest ogromna, jednak żaden nie ma siły oddziaływania oryginału. Nie należy jednak zapominać o innych kapitalnych utworach z tej płyty, zwłaszcza o ultraciężkim Sweet Leaf już na samym początku, czy rytmicznym i majestatycznym Lord of This World, będącym poniekąd prekursorem rycerskiego, epickiego grania heavy metalu. Ogromny ładunek zakręconych, psychodelicznych emocji zawiera Into the Void, czasem niesłusznie pomijany wśród największych dokonań "klasycznego" składu BLACK SABBATH.
Iommi zaprezentował także instrumentalną miniaturę Orchid, odmienną stylową od metalowego Rat Salad z płyty poprzedniej, kładąc podwaliny pod heavy metalowe numery instrumentalne oparte o wyeksponowanie jednego instrumentu, zazwyczaj gitary prowadzącej.
Na tle metalowych potworów wymienionych wcześniej After Forever prezentuje się co najwyżej dobrze, natomiast próba częściowego odejścia od metalowego kanonu w Solitude jest poniekąd kontrowersyjna. Powstało coś pośredniego pomiędzy malowanym emocjami spokojnym songiem ciężkich brzmień, a kompozycją rockową ówczesnej doby i chyba ten numer najbardziej się tu zestarzał.

Ponieważ chwyty, sztuczki i ogólne zasady z "Paranoid" przyjęte zostały entuzjastycznie, to ten arsenał na "Master Of Reality" nie został zmieniony. Jedynie może sama gitara Iommiego ma nieco głębsze jeszcze brzmienie, minimalnie rozmyte, co słychać w najmocniejszych kompozycjach.
Album ukazał się nakładem Vertigo 21 lipca 1971. Rzecz jasna pojawiło się także wydanie amerykańskie od Warner Bros, przy czym pierwsze tłoczenie wydano pod błędnym tytułem "Masters Of Reality" i z zupełnie odmienną tracklistą, zawierającą jako oddzielne utwory pewne fragmenty faktycznych kompozycji. Te błędy i nieścisłości zostały poprawione w kolejnych wydaniach.
BLACK SABBATH tym albumem twardo ulokował się w czołówce ciężkiego rockowego grania i był wymieniany jednym tchem na równi z DEEP PURPLE czy LED ZEPPELIN.

ocena: 8,8/10

new 12.08.2018
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#12
Black Sabbath - Vol.4 (1972)

[Obrazek: R-3099654-1315727769.jpeg.jpg]

tracklista:
1.Wheels of Confusion 08:14
2.Tomorrow's Dream 03:12
3.Changes 04:46
4.FX 01:43
5.Supernaut 04:45
6.Snowblind 05:31
7.Cornucopia 03:54
8.Laguna Sunrise 02:53
9.St. Vitus Dance 02:29
10.Under the Sun 05:50

rok wydania: 1972
gatunek: heavy metal
kraj: Wielka Brytania

skład zespołu:
Ozzy Osbourne - śpiew
Tony Iommi - gitara, pianino, mellotron
Geezer Butler -gitara basowa, mellotron
Bill Ward - perkusja

Czwarta płyta bywa zazwyczaj dla każdego zespołu kryzysowa. A może trzecia?
BLACK SABBATH przygotował swój czwarty album ponownie w Record Plant w Los Angeles jednak z nowym producentem Patrickiem Meehanem, będącym równocześnie managerem grupy. Zmieniła się także ekipa odpowiedzialna za mix i mastering i to słychać od razu, od pierwszego utworu. Niestety, nie jest to zmiana na lepsze. Ten mocny, głęboki, złowieszczy sound został zamieniony na taki, który można uznać za klasyczny i wiodący kilka lat później na świecie, a który obecnie także bywa spotykany, ale nikt nie mówi, że taka płyta ma interesujące brzmienie.

"Black Sabbath Vol.4" czy w skrócie "Vol.4" (dla wersji CD) miał początkowo nosić tytuł "Snowblind", jednak wytwórnia na taki się nie zgodziła, ponieważ słowo to oznaczało w slangu narkomanów kokainę.
Paradoksalnie Snowblind jest najlepszą kompozycją z tej płyty, najbardziej zbliżoną do stylu z albumów poprzednich w klimacie i formie przekazu. Paradoksalnie także prosty riffowo i powtarzalny w motywie głównym Under the Sun jest tu wyróżniający się, choć na poprzednich albumach wydawałby się z lekka prymitywny.
W roku 1972 BLACK SABBATH użył mellotronu, dodał na płycie dźwiękowy kolaż F/X i zrobił parę innych rzeczy, które zagorzali apologeci tej grupy określają jako odświeżający powiew progresywności w mroku heavy metalu, ale ja jednak skłonny byłbym określić jako wyraźny objaw kryzysu twórczego i braku pomysłów.
BLACK SABBATH na "Vol.4" chce być i psychodeliczny i strawny dla tych, którzy tego w muzyce nie lubią, chce grać heavy metal, ale równocześnie nie popadać w classic heavy metalowy schematyzm, który sami stworzyli. Chcą wielu rzeczy naraz, i to nie zawsze takich, które dają się pogodzić.
Toporny i słabo rozwinięty metalowy St. Vitus Dance słabo pasuje do mdłego niemetalowego Changes, a pokręcona Cornucopia stanowi przeciwieństwo ugładzonego w nieinteresującej melodii Tomorrow's Dream.
Jeśli psychodeliczność Wheels of Confusion jest odpowiednikiem utworów o podobnej treści i długości z LP poprzednich, to ta kompozycja przegrywa z nimi zdecydowanie, bo jej wewnętrzne zróżnicowanie i konstrukcja oparta na wyraźnie przeciwstawnych sobie fragmentach w ostateczności rozmywa sens i prowadzi donikąd w finale.
Supernaut zawiera w sobie chyba jeden z najznakomitszych riffów głównych, jakie zostały stworzone przez BLACK SABBATH i zagrane przez Iommiego, ale do arcydzieła brak, bo komplikowanie i kombinowanie po raz kolejny rozmywa obraz tego co najważniejsze.
Laguna Sunrise? No cóż, jeśli ktoś lubi łagodne i w sumie tandetne pocztówki dźwiękowe z ciepłych krajów...

Na "Vol.4" zabrakło pomysłów na solidny zestaw heavy metalowych kompozycji w duchu BLACK SABBATH.
Zabrakło też finezji w wykonaniu tego, co powinno być finezyjnie wykonane. Grupa czarująca toporną mocą próbuje grać coś, czego do końca sama nie czuje. Zresztą słychać niepewność wykonania i to nie jeden raz.
Wszystko na tej płycie, wydanej przez Vertigo 25 września 1972 jest nieco inne, nieco dziwne, i jeśli tolerancja słuchacza na zmiany jest ograniczona, to nie jest to dzieło dające pełną satysfakcję.

ocena: 6,6/10

new 12.09.2018
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#13
Black Sabbath - Sabbath Bloody Sabbath (1973)

[Obrazek: R-3080199-1403465867-8265.jpeg.jpg]

tracklista:
1.Sabbath Bloody Sabbath 05:42
2.A National Acrobat 06:16
3.Fluff 04:10
4.Sabbra Cadabra 05:55
5.Killing Yourself to Live 05:40
6.Who Are You 04:10
7.Looking for Today 04:59
8.Spiral Architect 05:29

rok wydania: 1973
gatunek: heavy metal
kraj: Wielka Brytania

skład zespołu:
Ozzy Osbourne - śpiew
Tony Iommi - gitara, pianino, organy, klawesyn, dudy, syntezatory, flet
Geezer Butler -gitara basowa, mellotron, syntezatory
Bill Ward - perkusja
oraz
Rick Wakeman - instrumenty klawiszowe ( "Sabbra Cadabra" i "Who Are You")


Album "Vol.4" został przyjęty z mieszanymi uczuciami, a wytwórnia Vertigo oczekiwała zwiększenia sprzedaży płyt BLACK SABBATH. W tym czasie pojawiły się już pierwsze "ciężko grające rocka" grupy w USA (np MONTROSE) i powoli na rynku amerykańskim zaczęła wyrastać konkurencja dla Brytyjczyków. Przebojowość i melodyjność cechowała także muzykę chociażby DEEP PURPLE, powstały także pierwsze ekipy grające glam metal i glam rock. Publiczność oczekiwała wpadających w ucho refrenów, a radio czegoś, co choć zagrane mocno, nie spowodowałoby wyłączenia odbiorników przez mniej odpornych na metal słuchaczy.

"Sabbath Bloody Sabbath", który ukazał się w sprzedaży 1 grudnia 1973 jest udanym kompromisem, pomiędzy zasadniczą estetyką muzyczną BLACK SABBATH a wymogami rynku i płytą nieco komercyjną, ale z pewnością w znaczeniu pozytywnym. Grupa wykorzystała w nagraniach kilka interesujących instrumentów, w tym syntezatory oraz klawesyn i organy, jednak ich użycie, podobnie jak dud czy fletu ma znaczenie zdecydowanie drugoplanowe, no może poza finezyjnie rozplanowanym instrumentalnym Fluff, być może najbardziej udanym numerem "bez Ozziego" w historii klasycznego BLACK SABBATH.
Album ma znakomite otwarcie w postaci Sabbath Bloody Sabbath, który można określić jako bardzo klasyczny numer heavy metalowy, chwytliwy, wyrazisty i przystępny w prostej, liniowo poprowadzonej melodii. Jest to poniekąd metalowy przebój, przy czym jednak znacznie bardziej przebojowy jest kapitalnie zrobiony, niezwykle melodyjny Sabbra Cadabra.
W nagraniu tej kompozycji uczestniczył gościnnie legendarny Rick Wakeman z YES, jednak wbrew obiegowym opiniom słynną partię na pianinie zagrał tu Iommi. Na tym albumie znajduje się także jedna z najlepszych i najbardziej wartościowych kompozycji wczesnego BLACK SABBATH - A National Acrobat, z genialnym motywem przewodnim, bardziej złożona, ale równocześnie niezwykle przystępna. Druga część płyty (czyli pierwotnie side B winyla) jest niestety słabsza.
Owszem, lekko mroczny Killing Yourself to Live jest bardzo dobry, ale już Looking for Today jest nazbyt piosenkowo - radiowy, zaś Who Are You to znowu niedopracowany i nie do końca określony klimat, a o klimat chodziło tu chyba najbardziej. Spiral Architect nie jest dobry. Na pewno nie jest dobry na tym przystępnym albumie i jest to zdecydowanie utwór z epoki poprzedniej, z epoki "Vol.4".
Śpiew Osbourne'a jest tym razem bardziej klasyczny i staranny, co wymusza poniekąd sama muzyka, czytelne są także aranżacje, zwłaszcza klawiszowe, a sola Iommiego trochę prostsze i bardziej czytelne. Sekcja rytmiczna teraz więcej podgrywa pod gitarę niż poprzednio i ogólnie jest bardziej słyszalna i wyeksponowana.

Za całość brzmienia odpowiedzialny był tym razem nowy w ekipie Mike Butcher i wywiązał się ze swojej roli znakomicie.
Brzmienie jest świetne, selektywne, wieloplanowe, bez zniekształceń, brudu dźwiękowego, nie zanadto ciężkie dla przeciętnego słuchacza i na tyle mocne, by zadowolić fana prawdziwego heavy metalu. Starannie dopracowano instrumenty nieelektryczne oraz blachy perkusji. Dobrze słychać także często użyte w kilku kompozycjach instrumenty perkusyjne niewchodzące w standardowy zestaw heavy metalowej perkusji.
Album kompromisów, album nierówny, ale także pokazujący, że grupa potrafi się przestawić, przystosować do realnych potrzeb słuchaczy. Album poniekąd podążający za modą i z pewnością bardzo znaczący dla Ozzy Osbourne'a. Jego płyty solowe za kilka lat będą w znacznej mierze wzorowane właśnie na stylistyce tego LP.
"Sabbath Bloody Sabbath" to kolejny sukces komercyjny grupy i wytwórni, cieszący się powodzeniem po obu stronach Atlantyku i w Japonii. Sporo kontrowersji wzbudziła jedynie okładka, warto jednak wspomnieć, że jest to typ, który wiele lat później zacznie dominować w black metalu, czy death metalu i to w znacznie bardziej brutalnych i obrazoburczych formach.

ocena 7,7/10

new 12.08.2018
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#14
Black Sabbath - Sabotage (1975)

[Obrazek: R-1197031-1569260176-8410.jpeg.jpg]

tracklista:
1.Hole in the Sky 04:00
2.Don't Start (Too Late) 00:49
3.Symptom of the Universe 06:27
4.Megalomania 09:38
5.Thrill of It All 05:51
6.Supertzar 03:40
7.Am I Going Insane (Radio) 04:15
8.The Writ 08:08

rok wydania: 1975
gatunek: heavy metal
kraj: Wielka Brytania

skład zespołu:
Ozzy Osbourne - śpiew
Tony Iommi - gitara
Geezer Butler -gitara basowa
Bill Ward - perkusja
oraz
Gerald Woodruffe - instrumenty klawiszowe

Album "Sabbath Bloody Sabbath" oczywiście rozbudził apetyty na więcej BLACK SABBATH, ponownie powrócił do studia, by nagrać "Sabotage", tym razem wydany w Europie przez NEMS Records, a w USA przez Warner Bros. Records.
Byc może okładka zasługuje na miano jednej z najbardziej kiczowatych  w historii heavy metalu, jednak znacznie większe kontrowersje wyzwała sama muzyczna zawartość.

W czasie gdy album się pojawił pojęcie "metal progresywny" właściwie nie istniało, a samo pojęcie progresywności raczkowało dopiero świadomości zarówno muzyków jak i odbiorców. Dziś z lubością używa się w stosunku do tego albumu pojęcia "metal progresywny" i stawia ten LP na równi z największymi dokonaniami BLACK SABBATH, jednak czy słusznie?
Progresywność nie jest równoznaczna z kompletnym formalnym eklektyzmem, całkowitym odejściem od realnych melodii i porzuceniem choćby podstaw fundamentu budowy metalowej kompozycji. "Sabotage" jest właśnie takim albumem, no może poza rozpoczynającym go Hole in the Sky, prostym, by nie powiedzieć prostackim heavy metalowym numerem o opartym na kilku riffach i głośnym śpiewie pana O.O. Cała reszta jest eksperymentem, który być może wynikał z geniuszu twórczego, moim zdaniem jednak raczej z niemocy stworzenia czegoś interesującego w konwencji wspomnianego Hole In The Sky.
Czym bowiem jest paskudny instrumentalny Supertzar, albo bezsensowny Am I Going Insane (Radio) jak nie wyrażeniem i płodem takiej niemocy? Podobno mistrzostwo tej płyty objawia się w różnorodności wewnętrznej przydługich Megalomania i The Writ, lecz czy epatowanie nieładem i kolażem jest zawsze symbolem doskonałego progresywnego grania? Wokale Osbourne'a są fatalne i sztuczne jak w Thrill of It All, a generowany psychodeliczny klimat wymęczony jak w Symptom of the Universe oraz wymienionych gigantach.
Sola Iommiego tym razem są wyjątkowo bezsensowne, co zresztą obrońcom tego LP daje do ręki dodatkowe "argumenty".  Brzmieniowo ta płyta jest zaledwie bladym odbiciem soundu "Paranoid" i całkowitym zaprzeczeniem "Sabbath Bloody Sabbath".
BLACK SABBATH postanowił być elitarny, jednak ta elita stworzona została sztucznie, na bazie snobistycznego podejścia do metalu, z opcji "jestem od was lepszy, bo słucham niekonwencjonalnej muzyki". Płyta cieszyła się średnim powodzeniem i wiele osób nabywało ją z rozpędu, by mieć komplet dyskografii, a nie delektować się falą amelodycznego hałasu, wytwarzaną na "Sabotage" przez BLACK SABBATH.
Był to pierwszy i ostatni tak daleko idący eksperyment muzyczny zespołu. Na kolejnej płycie można usłyszeć już konwencjonalny heavy metal.

ocena: 4/10

new 5.10.2018
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#15
Black Sabbath - Technical Ecstazy (1976)

[Obrazek: R-6366034-1417458884-4327.jpeg.jpg]

tracklista:
1.Back Street Kids 03:46
2.You Won't Change Me 06:34
3.It's Alright 03:58
4.Gypsy 05:10
5.All Moving Parts (Stand Still) 04:59
6.Rock 'n' Roll Doctor 03:25
7.She's Gone 04:51
8.Dirty Women 07:15

rok wydania: 1976
gatunek: heavy metal
kraj: Wielka Brytania

skład zespołu:
Ozzy Osbourne - śpiew
Tony Iommi - gitara
Geezer Butler -gitara basowa
Bill Ward - perkusja
oraz
Gerald Woodruffe - instrumenty klawiszowe

Na tej płycie, wydanej przez Vertigo w Europie i ponownie Warner Bros. W USA BLACK SABBATH gra klasyczny heavy metal, co więcej w sztywnej konwencji z singlowym radiowym przebojem, kilkoma średniej długości numerami klasycznymi dla gatunku, balladą i rozbudowanym kawałkiem na zakończenie. Można by powiedzieć - encyklopedyczny, archetypowy zestaw królujący po dzień dzisiejszy.

Wielokrotnie prezentowany w radio jako pilot albumu Rock 'n' Roll Doctor jest zdecydowanie ukłonem w kierunku amerykańskiej, zainteresowanej glamem publiczności i podobnie skocznego, miałkiego numeru opartego na luźnym pojmowaniu rokendrola BLACK SABBATH już nigdy potem nie nagrał. Pamiętam, jaki ten numer czynił popłoch i w jakie niezdecydowanie wpędzał słuchaczy przed premierą "Technical Ecstazy"...,
Drugim kwiatkiem jest It's Alright, zaśpiewany przez Billa Warda (tak...) przy akompaniamencie pianina mdły balladowy song klasy drugoplanowych mętnych wynurzeń Sir Eltona Johna. Tym utworem zapewne BLACK SABBATH chciał zdobyć sympatię i szacunek nobliwych brytyjskich dam. Czy fanów heavy metalu też? Śmiem wątpić.
Gypsy to co najwyżej heavy metalowy wypełniacz, a Back Street Kids, głośny, mocny i dynamiczny, z ryczącą gitarą co najwyżej solidny otwieracz, sprytnie i rozsądnie umieszczony na początku tej nierównej płyty.
Mocne jest także zakończenie w postaci masywnego, bardzo dobrego Dirty Women, z jednym z najbardziej znanych i godnych zapamiętania refrenów klasycznego BLACK SABBATH Mark I. Tu jednak zabrakło gdzieś ostatecznego szlifu, wycyzelowania tego, lekkiego urozmaicenia, by ten numer można było określić jako kompletny i w pełni ukształtowany.
Ozdobą płyty są trzy kapitalne klimatyczne, posępne utwory You Won't Change Me, All Moving Parts (Stand Still) i She's Gone, gdzieś głęboko zakorzenione w psychodelii i łagodnej nostalgii pierwszych albumów grupy, z jakimś lekko doomowym ukierunkowaniem, ale jednocześnie o zdecydowanie heavy metalowej ekspresji wykonania.

Bardzo dobre tym razem są wokale Ozzy'ego, gra sekcji rytmicznej może niezbyt złożona, ale odpowiednia do muzyki, a gitara Iommiego gra konkretne rzeczy. Kilka riffowych pomysłów z tego LP przeszło do metalowego kanonu i echa pewnych kompozycji można odnaleźć na późniejszych albumach metalowych nie tylko z Wielkiej Brytanii.
Mix i mastering po części był dziełem Iommiego, po części niezbyt doświadczonych inżynierów dźwięku i to niestety słychać, bo brzmienie płyty nie powala ogólnie. Trochę to miejscami suche, miejscami głuche, a miejscami przerysowane brzmienie w jednowymiarowej przestrzeni.
Choć realnie nie jest to album wybitny, ani nawet całościowo bardzo dobry to wraz z płytami JUDAS PRIEST z tego okresu stał się wzorcem tzw. brytyjskiego stylu w heavy metalu klasycznym i styl tu zaprezentowany był kontynuowany także w niemal niezmienionej formie na kolejnym LP "Never Say Die".

ocena: 7/10

new 5.10.2018
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości