Desire
#1
Desire - Infinity... A Timeless Journey Through an Emotional Dream (1996)

[Obrazek: R-2273559-1325164536.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Prologue 02:12
2. Leaving This Land of Eternal Desires 16:59
3. A Ride in a DreamCrow 10:33
4. The Purest Dreamer 10:02
5. In Delight with the Mermaid 01:57
6. Forever Dreaming (Shadow Dance) 06:33
7. Epilogue 01:00

Rok: 1996
Gatunek: Doom Death Metal
Kraj: Portugalia

Skład:
Tear - śpiew
Mist - gitara
Flame - perkusja
Dawn - instrumenty klawiszowe

Gościnnie:
Luis Lamelas - gitara
Jaime Sousa - bas
Joana Pereira - śpiew

Pomysł na zespół wszedł w życie w 1992 roku - wtedy funkcjonowali pod nazwą Incarnated, a w 1993 roku współpraca zaowocowała demem, na którym znajdował się jeden utwór (który pojawił się na  EP z 1998 roku). W 1994 zmienili nazwę na DESIRE i pod tą nazwą funkcjonują do dziś. To nie były łatwe czasy dla metalu, jednak to ich nie zniechęciło i w 1996 roku światło dzienne ujrzał ich debiut Infinity... A Timeless Journey through an Emotional Dream, który jest zaskakującym dziełem.

Album rozpoczyna się utworem Prologue, który jest klawiszowym wprowadzeniem kreującym nastrój, jednak nie do końca przygotowuje słuchacza na to, co następuje po nim. Leaving This Land of Eternal Desires miażdży doszczętnie nie tylko melodyjnością, ale i klimatem - melancholia, zimno, a to uczucie wzmaga jeszcze genialny, głęboki growl. Świetne są w tym utworze również wstawki klawiszowe, a czyste wokale w oddali jeszcze bardziej wzmagają klimat. A Ride in a Dream Crow rozpoczyna się dołująco i depresyjnie. Klawisze są wyborne, a trzepot skrzydeł ma tu znaczenie. Riffy z szeptami wokalisty to czysta moc, jednak w trakcie utworu występują również niemalże black metalowe skrzeki, które rozdzierają duszę. The Purest Dreamer rozpoczyna się grzmotami, co zapowiada nadchodzącą burzę. Wokalista swoim głosem kruszy skały, potem wkraczają klawisze, które mogłoby się wydawać nie są jakoś wielce złożone, jednak tutaj idealnie tworzą klimat, a żeński śpiew, który wchodzi od czasu do czasu sprawia, że przechodzą ciarki, a szum morza w tle działa niezwykle kojąco i jeśli chodzi o klimat, to ta wstawka jest idealna. In Delight With The Mermaid to krótka ikona, coś w rodzaju chwili wytchnienia, która pojawia się w idealnym momencie, bo takiej dawce walcowania jest to konieczne. Forever Dreaming (Shadow Dance) to z początku bardzo dobre, żeńskie wokale,  jednak gdy wkracza gitara, to wyczuwa się, że nadchodzi koniec. Do tego magiczny flet w środkowej partii. Epilogue to zakończenie tej opowieści, świetne zakończenie - ciężko to opisać, jednak idealnie zamyka ten album.

Monolit. Monument. Kopalnia Klimatu.
Świetne, potężnie niszczące brzmienie, idealnie zaaranżowane klawisze, wyniszczający i wszechstronny wokal, magiczne gitary. Ten zespół pokazuje, że tak naprawdę niewiele trzeba, aby stworzyć wspaniały, bardzo klimatyczny krążek. Nie trzeba być mistrzem instrumentów, aby stworzyć album jedyny w swoim rodzaju. Nie trzeba się silić na oryginalność, aby był LP świetny, czy też się malować, aby niszczył klimatem. Nie można słuchać tego wyrywkowo, bo po prostu się nie da. Album z duszą, historią i dołem.
Wyśmienity debiut.


Ocena: 10/10

SteelHammer
Odpowiedz
#2
Desire - Pentacrow ...Misanthropic Tragedy... (1998)

[Obrazek: R-1515827-1237580432.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. A Ride In a Dream Crow 11:14
2. Solitude (Candlemass cover) 07:39
3. When Sorrow Embraces My Heart (Movement I) 06:50
4. When Sorrow Embraces My Heart (Movement II) 05:47
5. When Sorrow Embraces My Heart (Movement III) 05:29
6. Death Blessed By A God 08:51
7. The Crow Shelter 00:52

Rok: 1998
Gatunek: Doom Death Metal
Kraj: Portugalia

Skład:
Tear - śpiew
Mist - gitara
Eclipse - gitara
Flame - perkusja
Dawn - instrumenty klawiszowe
Gościnnie:
Joana Pereira - wokal
Cláudia Fernandes - flet

Kolejne wydawnictwo Desire pojawiło się 2 lata później i jest to mini-album (bo trudno określić jako EP prawie 50 minut muzyki), zatytułowany Pentacrow (Misanthropic Tragedy).

A Ride In a Dream Crow to odległe i orientalny klimat. Słychać trzaski suchego drewna, kruka, po czym dochodzi krzyk mężczyzny - przerażonego, jakby kruk wydłubał mu oko, po czym wchodzą klawisze i już wiadomo, że ten człowiek nie żyje, a ptak zrobił, co chciał i odleciał. Melodia klawiszowa jest bardzo przejmująca i wspaniała w swojej prostocie, a gitara dodaje tu podniosłości i klimatu. Z początku mogłoby się wydawać, że klawisze są na pierwszym planie, jednak zostają zepchnięte przez gitarę i mamy szepty wokalisty, przeplatane żeńskimi chórkami. Niby 12 minut, a czuje się tak, jakby to były 3. Solitude to cover Candlemass, jednak nie jest to granie nuta w nutę i zespół pozwolił sobie na własną interpretację, dodając żeńskie wokale. Jednak to, co niszczy najbardziej, to fakt, że mimo tego, że to jest cover, to zespół zaaranżował ten utwór jak swój własny i trudno tu mówić o bezmyślnym kopiowaniu Candlemass czy siłowanie się. Wykonanie tego jest imponujące.
Jeśli ktoś myślał, że utwór Solitude Candlemass z albumu The King of the Grey Island jest dobry, to przy tym padnie na kolana. When Sorrow Embraces My Heart jest podzielony na 3 części.
Movement I ze swymi blackowymi skrzekami i żeńskimi wokalami brzmi naprawdę dobrze, ale ewidentnie zabrakło tu klawiszy, które budują posępny klimat i jest to prawdopodobnie najsłabsza część tego mini-LP.
Gdy wchodzi Movement II jest lepiej.Żeńskie wokale niszczą jeszcze bardziej, a gitara jest świetna - melodyjna i jednocześnie ciężka. Movement III to mistrzostwo klimatu. Na początku mamy flet i niski głos wokalisty, coś w rodzaju narracji, po czym wchodzi gitara i wszystko to pięknie rozwija się w solo i drugiej połowie.
Trylogia sama w sobie nie jest zła i zespół w tym momencie chciał chyba udowodnić, że potrafią sobie poradzić bez klawiszy, jednak to nie do końca wypaliło, solo jest wzorowe i sam klimat zachowany, choć klawisze na pewno bardziej by to podkreśliły. Death Blessed By A God jest ciężki, najcięższy tutaj, brudny gitarowo, momentami może się kojarzyć z Candlemass. Wokalnie jest bardzo dobrze, ale chyba jednak za ciężko, bo nie ma tu klimatycznych wstawek. Ten utwór trochę zaburza strukturę i spójność, biorąc pod uwagę fakt, że z początku i do niemalże końca jest to album "lżejszy" od poprzednika, o ile można mówić o lekkości przy takim graniu. The Crow Shelter to pożeganie, adekwatne do zawartości.

Ogólnie rzecz ujmując, jest to album odrobinę gorszy od debiutu - mamy tu nadal klimat, jednak słychać, że grają lżej niż na debiucie. "Death Blessed By A God" z kolei pochodzi z dema, kiedy to nazywali się jeszcze Incarnated, co słychać. Jednak to nadal ten sam zespół, album to nie jest rzemiosło i porażka, tylko eksperyment, przy którym jednak zespół nie traci swojej tożsamości.
Nie tak dobre jak debiut, ale nadal kawał solidnego, klimatycznego grania.


Ocena: 8.8/10

SteelHammer
Odpowiedz
#3
Desire - Locus Horrendus - The Night Cries Of A Sullen Soul(2002)

[Obrazek: R-1150632-1525140149-6086.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Preludium (α) 01:07
2. Frozen Heart... Lonely Soul... 08:45
3. Cries of Despair 00:57
4. The Weep of a Mournful Dusk 13:11
5. ...An Autumnal Night Passion: Movement I 09:09
6. ...An Autumnal Night Passion: Movement II 09:50
7. Drama 01:43
8. Dark Angel Bird (A Poet of Tragedies) 10:51
9. Torn Apart 08:33
10. (Love Is) Suicide... 04:18
11. Postludium 00:28

Rok: 2002
Gatunek: Doom Death Metal
Kraj: Portugalia

Skład:
Tear - śpiew
Mist - gitara
Tempest - bas
Flame - perkusja
Ashes - instrumenty klawiszowe
Gościnnie:
Shiver - gitara
Tania Teixeira - śpiew

O debiucie tej grupy można by pisać godzinami, a słuchać jeszcze więcej, bo to jest perła gatunku, która umieściła Portugalię w czołówce tego gatunku. Na pełnoprawny album przyszło jednak czekać długo, bo aż 6 lat.
Mini-LP mogło wzbudzać pewne obawy, bo trochę tam eksperymentowali. Obawy kompletnie niesłuszne.

Poprzedni eksperyment to był tylko zwykły epizod i nie ma znaczenia, bo to jest kontynuacja klimatycznego grania z debiutu. I jest to taki sam poziom ideału, jak poprzednio.
Klawisze w Preludium to jak widok dobrego przyjaciela, za którym się tęskniło i którego zawsze dobrze widzieć, a dalej jest klimatyczne, dołujące granie na najwyższym poziomie. Frozen Heart... Lonely Soul... ma bardzo ciekawe zmiany tempa, świetny bas i tęskną, chłodną melodię. Tak mogli zagrać tylko oni.
Opisywać każdej kompozycji z osobna nie ma sensu, bo to znów LP, którego słucha się od początku do końca i wpada się w trans. To jest płyta dopracowana w najmniejszych szczegółach i nie ma tu żadnego zbędnego dźwięku ani choćby drobnej rysy. Klimat jest tutaj niesamowity, melodie piękne i mimo przytłaczającego chłodu, czasami trafi się jakiś promień nadziei. Kompozycje są długie, ale nie za długie i nie nudzą. Nie ma tu wielkiej technicznej wirtuozerii, ale to nie znaczy, że jest to jaskiniowe proste granie. Przestrzeń też trzeba umieć wykorzystać i już niejeden zespół poległ na tym polu, podając granie minimalistyczne, ale nie klimatyczne. Tutaj jest to dopracowane do perfekcji.
Arcydzieło, które deklasuje wiele topowych grup swoim imponującym klimatem i ciężarem, jak i pomysłem na kompozycje. Brzmienie jest bardziej czytelne niż poprzednio, ale nie jest w żaden sposób plastikowe i kiedy trzeba, to doły miażdżą bezlitośnie.

Mistrzostwo gatunku i niewiele jest płyt, które ten poziom osiągnęły.
Po wydaniu tego albumu, zespół wydał skromne EP w 2009 roku, po czym w 2015 zawiesił działalność, aby powrócić w 2017 z obietnicą nowej płyty, po czym zamilkł pod koniec 2018.
Liczę, że jednak wrócą i po raz kolejny pokażą klasę.


Ocena: 10/10

SteelHammer
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości