Signum Draconis
#1
Signum Draconis - The Divine Comedy: Inferno (2021)

[Obrazek: signum-draconis-the-divine-comedy-inferno.jpg]

Tracklista:
CD 1:
1. In the Midway of Life’s Journey 5:14
2. The Mission of Virgil 3:44
3. Gate of Hell (Arrival of Charon) 5:58
4. The Borderland 4:48
5. Whirlwind of Lovers 5:11
6. Under Eternal Rain 4:50
7. To the Edge of Stygian Lagoon 4:45
8. Regnum Dite 2:36
9. Burning Graves 5:50
10. Phlegethon (The Bloody River) 6:00
11. Forest of Suicides 5:48
12. Firestorm 6:11

CD 2:
13. On Geryon’s Back 1:10
14. Ten Moats of Damnation (Interlude: The Ulysses' Chant) 11:31
15. In Hands of Titans 5:28
16. Cocytus (The Ice Terror) 8:28
17. Lucifer 7:46

Rok wydania: 2021
Gatunek: Symphonic Power Metal
Kraj: Włochy

Skład:
Max Morelli - śpiew
Oscar Grace - gitara
Stefano Antonelli - bas
Francesco Micieli - perkusja
Filippo Sasha Martignano - instrumenty klawiszowe

Gościnnie:
Renato Carrozzo
Chiara Manese
Mark Boals
Ben Jackson
Ksenia Glonty
Luca Paolini
Andrea Ranfa
Frederic Pollock
Simone Mularoni
Oleg Smirnoff


SIGNUM DRACONIS to kolejne wielkie przedsięwzięcie symfoniczne, pełne gości i z prawdziwą orkiestrą symfoniczną. Oficjalne zaproszenie na adaptację Boskiej Komedii rozsyła Rockshots Records, którego oficjalna premiera odbędzie się 26 listopada 2021 roku.
Opera, tak znana sztuka, z której adaptacją przez innych wstrzymano się może przez wieloletnią trylogię STARBYNARY, bo po co Włosi mają sobie wadzić?

Wydawałoby się, że na tak wielkie wydarzenie wymagany będzie ubiór oficjalny, jakiś frak, garnitur, krawat... W końcu to uznana Orkiestra Symfoniczna z Bratysławy. Nic bardziej mylnego.
To kolejny album metalowy z muzyką symfoniczną, niezbyt skomplikowaną, a przede wszystkim niestety niezbyt natchnioną, powielającą przy tym błędy wielu innych zespołów, jak KALEDON czy THY MAJESTIE, które jednak ostatecznie zrozumiała na swojej ostatniej płycie, na czym polega potęga orkiestracji i jak ją prawidłowo wykorzystać w metalu.
Tutaj są błędy w niezrozumieniu filozofii RHAPSODY, choć nie tylko i podobne rzeczy można było usłyszeć chociażby na debiutanckim albumie Mariusa Danielsena. Są momenty, kiedy to rozumieją, ale to raczej zżynanie stylistyki RHAPSODY mniej lub bardziej opartej na pieśni barda BLIND GUARDIAN w The Mission of Virgil i podobnie jak RHAPOSDY są w stanie odciąć ciepłą fantastykę na rzecz epickiego chłodu. Im więcej i im dłużej tego słucham, to słyszę w tym MAGIC KINGDOM i IRON MASK i wyobrażenie metalu symfonicznego Dushana Petrossi i przecież grał już takie rzeczy jak In the Midway of Life’s Journey na Black as Death.
Tylko kiedy u Dushana jest magia shredu, którą czasami nadrabia jakieś braki, to tutaj tego w ogóle nie ma, zamiast tego jest to wszystko przykrywane orkiestracjami i Gate of Hell i The Borderland to takie wielkie, europejskie nic z kompletnym brakiem pomysłu na poprowadzenie. Szczególnie The Borderland, gdzie zespół w pewnym momencie po prostu się wyłącza i znika. Rozumiem przerwę w trakcie występu, ale nie po niecałych 20 minutach. Dużo tutaj wykorzystania orkiestracji i chóru jako zapychaczy kompozycji, co jest przykre, bo przecież to jest zrealizowane na bardzo wysokim poziomie, ale rzadko jest to wykorzystane w jakiś szczególny sposób.
Goście śpiewają do tego, co im zaprezentowano i trudno tutaj ich obwiniać o jakość materiału, ale tutaj odnoszę wrażenie, że po prostu każdy zrobił swoje, co do niego należało i tyle. Słychać fach, słychać umiejętności, ale nie pasję i energię, jakby chłód i wyrachowanie tej muzyki wygaszało ich zapał.
Wszystko było i było lepiej nawet w tym roku. Może i Under Eternal Rain robi jakieś wrażenie, ale To the Edge of Stygian Lagoon to jest tylko poprawny power metal szwedzki, który kompletnie blednie przy ostatnim albumie Mariusa Danielsena, ale chociaż w tym momencie zespół wydaje się żywszy, szczególnie sekcja rytmiczna.
Zabrakło tutaj interesujących melodii, Burning Graves jest tego idealnym przykładem, do tego wokalnie to po prostu nie przekonuje i to niestety raczej podkreślenie średniej formy Morelli.
Nie brakuje tutaj kompozycji w wolniejszych tempach i raczej rzadko przyspieszają, co jest kolejnym niezdrowym stereotypem, który zabił już wiele albumów. Gdyby ten album kończył się na rozchwianym pomiędzy symphonic a progressive Firestorm, to dałbym temu albumowi 7/10, uznając, że jest to po prostu słabszy album z dyskografii Dushana Petrossi i Firestorm to powtórka z błędów Symphony of War, ale to 60 minut dobrze wyprodukowanego czegoś.

Jest jednak jeszcze trwające 34 minuty CD2. On Geryon’s Back to niewiele znaczące instro, ale 11 minut Ten Moats of Damnation to duet z Markiem Boalsem i wracają wspomnienia z IRON MASK, ale nie z Black as Death, tylko Fifth Son of Winterdoom. Nawet forma wokalna jest podobna i delikatnie mówiąc kontrowersyjna. Aż trudno uwierzyć, że to on, kiedy tak niesamowicie zniszczył w ROYAL HUNT w zeszłym, ale i w tym roku w ETERNAL FLAME Michaela Schinkela. Kompozycja kończy się w 5 minucie, wszyscy wychodzą ze studia, chyba nawet publiczność, słysząc hulający na sali wiatr i tani efekt burzy, do którego ktoś prowadzi narrację. Wracają w prawie 10 minucie, nikt nie wie po co, skoro prawie wszyscy wyszli. Powtórka klap MAGIC KINGDOM i IRON MASK.
Jakaś próba ratowania tego jest w In Hands of Titans, ale na takie mroczne kompozycje jest już za późno, nie mówiąc o Cocytus, na którego lepiej spuścić kurtynę wstydu.
Boals jest chyba jeszcze w Lucifer, ale w tak dynamicznej muzyce brzmi tak, jakby miał zaraz paść odłogiem na deskach teatru. Może i refren nie jest zbyt ciekawy, ale trzeba szukać pozytywów. Od strony technicznej, jest to najbardziej zaawansowany utwór na tym albumie, są i sola, dynamiczne zmiany tempa, energiczna, agresywna sekcja rytmiczna i jakaś sensowna synchronizacja tego wszystkiego z orkiestrą. Może i to co najwyżej poprawna kompozycja MAGIC KINGDOM, ale lepsze to, niż nic.
Ostatecznie jednak, ten album więcej by zyskał, gdyby tego drugiego CD nie było.

I tak oto kończy się ta opera. Miał być oficjalny występ pełen doznań, wyszła nowobogacka sztuka. Wielka strata i piszę to z wielkim sercem, bo po liście gości oczekiwałem czegoś więcej, a dostałem "sztukę".
Trudno to jednoznacznie zaorać i dać sobie spokój, bo wykonanie nie pozostawia złudzeń, po prostu to nic nowego ani od strony historii, ani interpretacji czy nawet realizacji.
Tutaj największe pochwały należą się Mistrzowi przez duże M Simone Mularoni, który po raz kolejny udowadnia, że tak należy go tytułować, oraz orkiestry, która dała wyborny występ. Problem w tym, że to miał być przede wszystkim album metalowy, a tym ta płyta niestety pod tym względem nie jest dobra.
Szkoda, bo słychać potencjał i liczę, że następnym razem, kiedy panowie postanowią nagrać kolejne LP, będzie to muzyka z lepiej zaznaczonymi i konkretnymi melodiami, ale przede wszystkim bardziej skoncentrowana, bo prawie 100 minut to o wiele za dużo i zbyt mocno nakreśla błędy, a tych niestety nie mogę zignorować, nieważne, jak bardzo bym chciał. Liczy się jakość, a nie ilość.
Zespołu nie skreślam, bo jeszcze mają szansę i mogą miło zaskoczyć, jak chociażby Marius Danielsen w tym roku. I tego im życzę, bo wszyscy na tym zyskają.


Ocena: 6/10

SteelHammer

Przedpremierowa recenzja dzięki uprzejmości wytwórni Rockshots Records.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości