Infinity Overture
#1
Infinity Overture – Kingdom of Utopia (2009)

[Obrazek: R-4951373-1413026419-7347.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Millennia 06:11             
2. The Great Believers 04:54     
3. Warrior King 05:15     
4. Wonderland 04:35      
5. Temple of Doom 03:40           
6. Kingdom of Utopia 05:00       
7. Queen of Hearts 05:08              
8. Oceans of Time 05:01                
9. Sacred Fire 04:34       
10. Warcry 04:26
 
Rok: 2009
Gatunek: Symphonic Power Metal
Kraj: Dania
 
Skład:
Ian Parry - śpiew
Niels Vejlyt - gitara, orkiestracje
Gościnnie:
Lene Petersen - śpiew (6)
Anne Karine Pripp - śpiew
Kyle Honea - bas (2-4)
Olaf Reitmeier - bas (1, 5-10)
Mads Volf - perkusja
Miro - instrumenty klawiszowe, orkiestracje

 
Infinity Overture to projekt Nielsa Vejlyta, który zaprosił do współpracy wybitnego wokalistę Iana Parry’ego, z którym już współpracował przy okazji jego solowego projektu Consortium Project.
Płyta powstawała długo, ale w końcu w 2009 roku została wydana przez wytwórnię Lion Music, z którą Parry współpracował już wcześniej.
 
Z tej współpracy wyszła niesamowita, ciepła i pełna emocji płyta, w której przede wszystkim króluje i czaruje Parry, który jest w wybornej formie.
Czasami się zdarza, że płyty z metalem symfonicznym są nudne i wtórne, zbyt przekombinowane i na rzecz orkiestracji gdzieś ginie główny motyw albo po prostu muzyka jest przekombinowana, ale nie tutaj. To dobrze wywarzony, zagrany w średnio-wolnych tempach power metal z dodatkiem symfonicznym, który ubogaca tło i nadaje mu przestrzeni.
Trudno tu mówić o zespole jako całości, bo oni raczej robią za świetne tło dla wokalisty i podkreślają magię i ekspresję jego głosu. W najlepszym razie Niels Vejlyt dopowie historię skromnym solem, ale nic więcej i często perkusja wygrywa bardziej skomplikowane rzeczy.
Trudno tutaj nawet mówić o słabych kompozycjach, bo tutaj takich nie ma, co najwyżej są takie, które nie dorastają poziomem killerom z początku albumu.
Warrior King z tego, co pamiętam był wybrany do promowania tego albumu i trafili z tym świetnie, bo to bardzo energicznie, pewnie i ciepło zagrany power z małą nutką neoklasyki i to bez wątpienia wizytówka tej płyty i mimo że to jedna z niewielu szybszych kompozycji, to ma jednak element wspólny z pozostałymi – wyborne chóry Parry’ego i klimat delikatnej, ale ciepłej refleksji zagrany z dumą i pewnością siebie.
Nie ma co ukrywać, że to muzyka prosta i całkiem prawdopodobne, że gdyby nie śpiewał tego wokalista tak wysokiego sortu jak Parry, to byłoby to co najwyżej dobre LP, ale śpiewa on wybornie, a kiedy pojawia się duet, jak w przerysowanym i pastelowym Wonderland to się odpływa. Może dzięki tej prostocie wydaje się to album tak spójny.
Może tylko delikatnie z tego wszystkiego odstają Queen of Hears i Oceans of Time, bo zapuszczają się bardziej w rejony progresywne, burząc nieco transowość.
Sacred Fire może i za bardzo miękki, rockowy i strasznie romantyczny, ale za to jak zaśpiewany i jak to pięknie się rozwija w ciepłym, uczuciowym refrenie z duetem.
Na koniec instrumentalny, neoklasyczny Warcry. Dobry, ale bardzo typowy. Patrząc na to teraz, to zapowiedź chyba tego, co nadejdzie w 2013… biedny John West.
 
Za brzmienie odpowiada Sascha Paeth i nie zawiódł, wszystko jest ustawione perfekcyjnie, blachy świetnie syczą, gitara dobrze słyszalna, tylko może bas w tym ginie, ale gwiazdą tu jest Parry i on tu świeci i błyszczy. Fenomenalny wokalista i jeden z jego najlepszych występów. Tylko czy kiedyś miał słabsze?
Po bardzo obiecującym debiucie jednak skład się wykruszył, odszedł Parry, ale Vejlyt zebrał w 2010 nowy skład i przystąpił do nagrywania kolejnej płyty.
Szkoda, że nie tak dobrej.
 
Ocena: 8.9/10
 
SteelHammer
Odpowiedz
#2
Infinity Overture - The Infinite Overture Pt. 1 (2011)

[Obrazek: R-11256740-1512854133-7085.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. The Hunger 04:49        
2. The Stand 04:28           
3. Angels 05:55                  
4. Evernight 04:46            
5. Secrets 05:00                 
6. Back from the Past 04:59         
7. Smoke and Mirrors 05:01         
8. The Infinite Overture Pt. 1 07:16          
9. Darkness of Mind 05:04
 
Rok: 2011
Gatunek: Symphonic Power Metal
Kraj: Dania
 
Skład:
Kimmie Tenna Nielsen - śpiew
Niels Vejlyt - gitara, śpiew
Bernardo Fesch - bas
Jakob Vand – perkusja
Gościnnie:
Lene Petersen - śpiew (1)
Hjalte Sejr Bertelsen - śpiew (7)
Simon Holm - śpiew (4, 7, 9)
Marie Frifelt - śpiew (6, 9)
Thomas Jensen - śpiew (1,6)
Mads Damgaard - pianino
Fabio Lione - śpiew (1)
Amanda Somerville - śpiew (1, 5, 7, 8)

 
Odejście Iana Parry’ego z zespołu to była bardzo smutna wiadomość. To bardzo specyficzny i jedyny w swoim rodzaju wokalista, którego bardzo trudno zastąpić. Dlatego też zaszły zmiany w filozofii grania i została zaproszona grupa sławnych gości, jak chociażby Fabio Lione z Rhapsody, Amanda Somerville, której lista gościnnych występów jest ogromna, czy Thomas Jensen z Saturnus.
 
Zmiany słychać już w otwierającym The Hunger, który gdyby nie Lione i Somerville, byłby niczym więcej niż przeciętnie zagranym i chłodnym power metalem. Bardzo prostackie riffy i znacznie ciekawsze są przejścia i sola.
Tym razem nie chodzi o emocje czy klasę jak poprzednio, tym razem to głównie instrumentarium i mroczne, chłodne, momentami niemal wykalkulowane granie. Może i sola są dobre, ale słyszało się je już tyle razy i to w lepszych aranżacjach, że tutaj po prostu nie robią zbyt wielkiego wrażenia.
Komponując The Stand Vejlyt chyba myślał, że będzie drugim Mortenem Velandem, ale niestety to druga liga i nawet szkoda to stawiać obok Sirenia czy Epica. Angels za to bardzo płaczliwe i słychać, że kogoś zabrakło i to raczej odrzut z płyty poprzedniej. Bez pewnego Brytyjczyka/Holendra to tylko damskie plumkanie. Oczywiście, że miło jest usłyszeć Jensena, nawet jeśli jest to coś tak miałkiego jak Back from the Past. Dobrze, że nie padło na niego w Smoke and Mirrors, bo to kompletna kompromitacja i fatalna kompozycja.
Kolos The Infinite Overture Pt. 1 strasznie typowy i to tylko Somerville trzyma w ryzach. Darkness of Mind to nieudolne granie przy pianinie i naprawdę fatalny duet wokalny.
 
Za brzmienie znów odpowiada Sascha Paeth i zrobił, co mógł – jest to bardziej przybrudzona wersja płyty poprzedniej, ale nawet, gdyby produkcja była czysta i klarowna, to by tego albumu nie uratowało.
Miał być mrok, zło, wyszła sztampa i nuda. Goście się spisali i zaśpiewali o wiele lepiej, niż cała ta płyta jest tego warta i czuć, że zmarnowali tylko czas. Na szczęście część z nich dostała szansę w Sebastien, gdzie również spisali się wybornie, ale i repertuar był znacznie ciekawszy.
Instrumentalne przeciętniactwo, aranżacje nieciekawe i słychać, kiedy śpiewają goście, a kiedy „oryginalny” skład i to niestety tak dobrze nie brzmi.
Album okazał się kompletną klapą i niedługo po jego wydaniu zespół zakończył działalność. Może to i lepiej, bo nie wiem, czy bym chciał usłyszeć część drugą tej makabrycznej opowieści.
Vejlyt jednak się nie poddał i w 2012 powrócił z nowym zespołem, gdzie wokalistą został słynny John West, ale to opowieść na inną okazję.
Chciałoby się to ocenić wyżej, bo goście naprawdę dali z siebie, ile mogli, ale niestety, tak jak wieżowiec się posypie na słabym fundamencie, tak słabego repertuaru nie uratują nawet największe gwiazdy.
 
Ocena: 4.5/10

SteelHammer
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości