Dołączył: 04.02.2016
Liczba postów:11.250
Anvil - Metal on Metal (1982)
Tracklista:
1. Metal on Metal 03:56
2. Mothra 05:08
3. Stop Me 05:26
4. March of the Crabs 02:33
5. Jackhammer 03:33
6. Heat Sink 03:57
7. Tag Team 04:09
8. Scenery 04:42
9. Tease Me, Please Me 04:53
10. 666 04:46
Rok wydania: 1982
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: Kanada
Skład zespołu:
Steve "Lips" Kudlow - śpiew
Dave Allison - gitara
Ian Dickson - bas
Robb Reiner - perkusja
Pojęcie NWOBC(anadian)M w zasadzie nie istnieje, bo i trudno mówić o nowej fali, gdy stara w zasadzie opierała się o zespoły pokroju HELIX.
Takim zespołem byłby zapewne i LIPS, gdyby w pewnym momencie jego lider Kudlow nie uznał, że metal to coś więcej niż ugrzecznione rockowe plumkanie z albumu "Hard 'n' Heavy", wydanego pod tym szyldem w roku 1981.
ANVIL, czyli kowadło, to już metal z "krwi i kości" i tytuł płyty - "Metal On Metal" wydanej przez Attic Records w pełni odzwierciedla zawartość. Tytułowy utwór jest manifestacją rodzącego się klasycznego heavy metalu w Ameryce Północnej i ma w sobie zarówno cechy nagrań typowych dla wczesnego JUDAS PRIEST, jak i tego co grały zespoły amerykańskie w tym czasie.
I tu jest problem, bo w tym czasie w USA mało kto, lub prawie nikt tak nie grał. Daleki jestem od bezmyślnego powtarzania obiegowej tezy, jakoby ANVIL stał się inspiracją dla powstania thrashu i speed metalu, że ukształtował kalifornijskich mistrzów, czy też był pierwszym heavy metalowym bandem z prawdziwego zdarzenia po tamtej stronie Atlantyku. Z drugiej jednak strony, kto potrafił grać z tak ogromną energią i pasją, i kto pierwszy wykorzystał ten nowy atut, jakim było użycie podwójnej stopy?
Numer "Metal On Metal" jest prosty, prymitywny wręcz i toporny, dziś razi nawet tym prymitywizmem, ale jakże wpływowy był i pozostał dla stworzenia tego brudnego heavy z ryczącymi gitarami i strasznie głośno walącą perkusją. Lips jest wokalistą raczej średniej klasy, słychać to na całej płycie, ale skoro nie mamy do czynienia z HELIX to należy liczyć to ANVIL na plus. Ten numer jest słaby choć kultowy, za to "Mothra" jest wyrażeniem tego za co się ANVIL we wczesnej formie uważa za kultowy. Surowe, szybkie, bezkompromisowe granie, z nieustannymi gitarowymi natarciami. No i te sola. Doskonałe, oparte na tradycji grania z UK i to już tego z Nowej Fali. No i perkusja. To cały ANVIL. "Stop Me" zaśpiewany jest przez Allisona i jako numer bardziej rockowy, ale z heavy metalowymi ozdobnikami w długich wybrzmiewaniach gitar. Taki sobie utwór i pokazuje, czym mógłby być ANVIL, gdyby nie te barbarzyńskie ciągoty Lipsa.
"March of the Crabs" to małe instrumentalne arcydziełko z wiodącą rolą perkusji i ten numer na koncertach przeradzał się w budzący podziw popis Reinera, który wyczyniał cuda na swoim potężnym zestawie perkusyjnym. "Jackhammer" to kolejny szybki anvilowy kawałek oparty na ciętych riffach i refrenie w stylu NWOBHM, podobnie jak "Heat Sink", który jednak ma dużo słabszy refren. Nieco tu chaosu, ale i to ma swój urok. Wolniejszy "Tag Team" oparty na silnym akcentowaniu i riffowaniu w stylu JUDAS PRIEST niezły, jednak do oryginału tu brak. Jest za to znakomite solo Kudlowa na tle prostych, ascetycznych zagrań reszty grupy. "Scenery" bardziej kompozycja rockowa, taki zagrany ciężej LIPS z nutką melodyjnej agresji, tyle że to także nie jest to, co przeciera metalowe szlaki. Album zawiera za to jedną z najwspanialszych kompozycji wczesnych lat 80tych zza Wielkiej Wody - "Tease Me, Please Me". Niesamowita prostota i oparcie na surowo zagranym rock'n'rollu, wzbogacona o dynamit sekcji rytmicznej i koronkowe rozgrywanie partii gitarowych - najlepszych pojedynków, jakie staczali Kudlow i Allison. Moc i trans, a bootlegi koncertowe pokazują, co z tym numerem zespół potrafił zrobić na żywo. Zresztą ANVIL to zespół, w który na żywo wstępował Szatan i grali z opętańczą, nieprawdopodobną w tamtych czasach energią. No i na koniec "666". To nie IRON MAIDEN wymyślił Diabła. To ANVIL.
Surowy riffowy album z wgniatającą w ziemię perkusją i bezwzględną bezczelnością gitarzystów. Może i prymitywny momentami nierówny, ale to tak czy inaczej kamień milowy na metalowej autostradzie.
Ocena: 8/10
29.12.2007
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
Dołączył: 04.02.2016
Liczba postów:11.250
Anvil - Forged in Fire (1983)
Tracklista:
1. Forged in Fire 04:45
2. Shadow Zone 04:00
3. Free As The Wind 05:38
4. Never Deceive Me 03:35
5. Butter-Bust Jerky 03:20
6. Future Wars 03:11
7. Hard Times - Fast Ladies 03:49
8. Make It Up To You 03:31
9. Motormount 03:43
10. Winged Assassins 03:46
Rok wydania: 1983
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: Kanada
Skład zespołu:
Steve "Lips" Kudlow - śpiew, gitara
Dave Allison - gitara
Ian Dickson - bas
Robb Reiner - perkusja
Druga płyta pod szyldem ANVIL ukazała się w ramach kontraktu z Attic Records w kwietniu 1983 roku.
Po sukcesie poprzedniej płyty "Metal On Metal", która poniekąd zmieniła obraz metalowego grania w klasycznej odmianie, a nawet położyła pod pewne rzeczy tak zwane"podwaliny", ekipa Lipsa poszła po prostu za ciosem i nagrał płytę w identycznej konwencji.
Oparty na potężnym brzmieniu perkusji i bezustannym ataku dwóch gitarzystów, metal Kowadła miał nawet na tym LP podobne jak poprzednio rozplanowanie kompozycji z ciężkim, mocnym otwieraczem "Forget In Fire" na rozgrzewkę. Wokalnie Kudlow nie usiłował tu poprawiać błędów czy niedociągnięć z płyty poprzedniej i ponownie już od pierwszej chwili śpiewa swoje, przechodząc od chropawego skandowania do wysokich zaśpiewów. Ogólnie to ten numer, kroczący i ponurawy jest lepszym openerem niż poprzedni. Żeby nie było zbyt ponuro to "Shadow Zone" jest bezlitosnym melodyjnym speed metalowym szturmem, nieco bałaganiarskim formalnie, ale ten refren przeszedł do historii metalu, a sola stały się bazą dla wszelkich solówek speed metalowych. No i ten duch MOTORHEAD w dalekim planie! Prostota i surowość godna VENOM. "Free As The Wind" zaskakująco łagodny w początkowej fazie przechodzi w kolejny szybki, ale nie speedowy numer heavy metalowy o epickim charakterze. Następny wzorzec grania jakie w USA rozpowszechniało się dopiero nieśmiało. Płyta jest jednak nierówna, co w przypadku ANVIL było normą także i w późniejszym okresie. "Never Deceive Me" to taki heavy metal bez ikry - śpiewa tu zresztą Allison i poza perkusją wiele tu nie ma interesującego. Bardzo szybki i zdominowany przez sekcję rytmiczną "Butter-Bust Jerky" ukazuje styl ANVIL trochę w krzywym zwierciadle; w podobny sposób z nerwowymi zagrywkami gitarowymi rozwiązany jest "Future Wars".Utwory te są trochę męczące i pewnie dlatego dalej zespół serwuje bardziej przebojowy "Hard Times - Fast Ladies" ze znanym refrenem wykonywanym przez cały zespół. Taka oparta o zwariowany rokendrol kompozycja z jedną z najlepszych solówek wczesnego ANVIL, jaką zagrał Lips. "Make it up to You" ułożony i miękko podany, zabrakło tu jednak tej atrakcyjnej melodii, a refren jest po prostu słaby. Same dobre rzeczy można powiedzieć zaś o słynnym "Motormount", gdzie znów ujawnia się nieprawdopodobna energia ANVIL i jest to kolejny utwór obowiązkowy na koncertach. Tu obaj gitarzyści po prostu wszystko koszą wokoło jak z miniguna. Klasyk ANVIL na najwyższym poziomie.
Płytę kończy "Winged Assassins", równie surowy i ponury jak na płycie poprzedniej 666. Tym razem kompozycja opiera się na prostym riffie głównym, a osią jest nieustanny atak basu Dicksona. Do tego dobrane są drapieżne świdrujące sola gitarowe i obłąkańczy momentami wokal Lipsa. Ten zamykacz jest także lepszy niż poprzedni.
Czy płyta jest lepsza powiedzieć trudno, bo środek albumu średni i nie rekompensuje tego kilka fantastycznych killerów. W zasadzie oba wydawnictwa prezentują podobny poziom, a i liczba uznanych również przez zespół za najwartościowszych kompozycji jest taka sama.
Logiczna kontynuacja LP "Metal On Metal" okazała się jednak ostatnią płytą przed kilkuletnim okresem milczenia grupy. Gdy ANVIL powrócił w 1987 albumem "Strength of Steel" okazało się że muzyczny świat metalu poszedł bardzo do przodu. ANVIL już swojej pozycji nie odzyskał, niemniej jego zasługi dla kształtowania początków speed metalu, thrashu, a nawet power metalu są niepodważalne.
Ocena: 8/10
29.12.2007
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
Dołączył: 04.02.2016
Liczba postów:11.250
Anvil - Strength of Steel (1987)
Tracklista:
1. Strength of Steel 03:30
2. Concrete Jungle 05:21
3. 9-2-5 02:57
4. I Dreamed It Was the End of the World 04:14
5. Flight of the Bumble Beast 02:25
6. Cut Loose 03:29
7. Mad Dog 03:14
8. Straight Between the Eyes 03:19
9. Wild Eyes (The Stampeders cover) 03:26
10. Kiss of Death 05:21
11. Paper General 04:49
Rok wydania: 1987
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: Kanada
Skład zespołu:
Steve "Lips" Kudlow - śpiew, gitara
Dave Allison - gitara
Ian Dickson - bas
Robb Reiner- perkusja
Czasem proza życia łamie obiecujące kariery i tak nieomal stało się w przypadku ANVIL, zespołu nie tylko o niezaprzeczalnych umiejętnościach, ale i ogromnym wpływie na rozwój power metalu i thrashu. ANVIL po problemach prawnych i sporach z wytwórnią oraz nieoczekiwanych wewnętrznych konfliktach w zespole pomiędzy Lipsem i pozostałymi członkami o dalszą drogę artystyczną na jakiś czas zszedł ze sceny i powrócił w czasie gdy thrash metal przeżywał swój największy rozkwit, a amerykańska scena power metalowa wypełniona była znakomitymi, potężnie grającymi zespołami. W tym czasie grupa związała się z wytwórnią Enigma i nowy LP wydany został w maju, przy czym niebawem pojawiła się wersja winylowa od Metal Blade.
Atut mocy, jaki dawał ANVIL przewagę w pierwszych latach 80tych stracił znaczenie i teraz trzeba pokazać coś więcej, coś odróżniającego od muzyki setek bandów z USA i mniejszej liczby z Kanady co pozwoliło, by ANVIL ponownie znaleźć się na szczycie.
Płyta "Strength Of Steel" takiej możliwości zespołowi nie dała. Owszem, kowadło jest tu ciężkie, ale zarazem uderzenia w nie metalowego młota dosyć niemrawe w kompozycji tytułowej, powolnej, true stalowej, ale w ogranym już stylu US Metalu. Wokalnie Lips jest na tym albumie dosyć blady, jedzie na jałowym biegu i jeśli w jakiś sposób upodabnia się czasem do Halforda, to jest tylko jego kalką... niestety. Żywiołowość ANVIL zaginęła i słychać to w "Concrete Jungle", także takim judasowskim heavy metalu, zresztą zapewne najbardziej popularnym numerze z tej płyty i jest to granie nie tyle w umiarkowanym tempie ile wymęczone, z nijaką częścią instrumentalną, ni to klimatyczną ni to rockowo progresywną. Fakt, Lips gra na tym albumie wyborne sola także i w tym utworze, czemu jednak z tak wyciszoną i mało dynamicznie ustawioną gitarą? Zdarza się często łączenie mocniejszych true bojowych motywów heavy ze słabymi ocierającymi się o bezbarwny hard rock jak w "I Dreamed It Was The End Of The World", zresztą mimo ryczących gitar i tu jakoś ospały jest ANVIL. Ospały jest także w graniu heavy metalu w "Wild Eyes", i ten cover został dobrany i wykonany źle. ANVIL stał się do tego prymitywny i toporny i jaskiniowy heavy metal z "9-2-5" czy "Cut Loose", a i instrumentalny "Flight Of The Bumble" chwały nie przynosi i tu gitarzyści mogli się bardziej postarać.
Jest jakaś próba i bardziej przebojowego grania heavy opartego na rokendrolu w "Mad Dog", ale zespół chyba nie zauważył, że arena rock metal na kontynencie amerykańskim poczynił bardzo duże postępy. "Straight Between The Eyes" to słabe nawiązanie do słabej płyty "Hard'n'Heavy" z 1981 i to taki rytmiczny rock/metal z lżejszym wokalem i chórkami. Najbardziej wartościowym utworem z tej płyty jest zbliżony do wolniejszych podniosłych kompozycji JUDAS PRIEST "Kiss Of Death", z dobrym klimatem i nutą wzniosłości oraz najlepszym wokalem Lipsa na tym LP. Tu akurat to granie na zwolnionych (jak na ANVIL) obrotach wychodzi na korzyść i utwór w pewnym, choć niewielkim stopniu zaciera wrażenie nijakości zaprezentowanego materiału. Na koniec taki mix JUDAS PRIEST z "Rapid Fire" i amerykańskiego power metalu z beznadziejnym tym razem śpiewem. Lepsze momenty mieszają się na tym albumie z frustrująco słabymi i obok solówek gitarowych, agresywnych i pomysłowych jak dawniej tylko Robb Reiner jest jak zwykle wyborny i słychać, że robi co w jego mocy, aby wnieść tu jakieś ożywienie. Technicznie jak zawsze imponuje rzecz jasna.
Brzmieniowo album przedstawia się tak, jak przedstawiają się heavy metalowe płyty JUDAS PRIEST i... ANVIL z pierwszych lat 80tych, a może należy sięgnąć dalej wstecz. Zapewne sound "British Steel" Judasów byłby tu najbardziej obrazowym porównaniem.
Metal zaprezentowany przez ANVIL na tym LP za przestarzały uznać trudno, bo podobne rzeczy grało w tym czasie wiele zespołów, oparty został jednak na pomysłach, jakie w dobie bezkompromisowych szarż power i heavy metalowych grup Pokolenia 1985 były mało imponujące. Niegdyś ANVIL niszczył energią, tu po prostu gra przeciętny, tradycyjny heavy metal.
Ocena: 6,1/10
29.12.2007
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
Dołączył: 04.02.2016
Liczba postów:11.250
Anvil - Pound for Pound (1988)
Tracklista:
1. Blood on the Ice 05:26
2. Corporate Preacher 04:07
3. Toe Jam 02:46
4. Safe Sex 03:22
5. Where Does All the Money Go? 04:06
6. Brain Burn 03:30
7. Senile King 04:05
8. Machine Gun 02:56
9. Fire in the Night 06:10
10. Cramps 00:12
Rok wydania: 1988
Gatunek: Heavy/Power metal
Kraj: Kanada
Skład zespołu:
Steve "Lips" Kudlow - śpiew, gitara
Dave Allison - gitara
Ian Dickson - bas
Robb Reiner- perkusja
Powrót ANVIL w roku poprzednim płytą "Strength Of Steel" w dobie ogromnego nacisku ze strony nowych power metalowych zespołów nie zrobił ogólnie zbyt dużego wrażenia poza Kanadą i Europą Zachodnią, co nie przeszkodziło grupie szybko przygotować nowych kompozycji i już w 1988 pojawił się "Pound For Pound" zdecydowanie wynikający z doświadczeń nowej fali grup amerykańskich i znacznie bardziej dostosowany do gustów fanów grania tradycyjnego, ale mocniejszego.Płyta została wydana przez Enigma i Metal Blade we wrześniu.
Tu już mamy ANVIL z ciężkimi potężnymi heavy/power metalowymi gitarami, głośniejszą niż zwykle sekcja rytmiczną, surowszą ogólnie produkcją i surowszymi kompozycjami o zdecydowanie power metalowym charakterze. Takimi są ponury ""Bllod On The Ice" oraz wolniejszy, także nasycony posępnym klimatem "Corporate Preacher". Do takich ciężkich mrocznych numerów z dawką agresji w gitarach i wokalu zalicza się również "Fire In The Night". Bardzo szybki "Toe Jam" to przebojowy i dosyć zabawnie zrobiony speed/power naśladujący z jednej strony styl EXCITER z drugiej speedowych bandów z USA i akurat w tym numerze wróciło to swobodne znane z dawnych lat metalowe granie ANVIL, zresztą kompozycja ta w różnych rozbudowanych wariantach stała się na długi czas ważnym elementem setek list koncertowych tej ekipy. Skonstruowany podobnie "Brain Burn" jest znacznie słabszy i już takiego wrażenia nie robi. Nieco się miotają pomiędzy melodyjnością a natarczywie podawaną agresją i energią w "Safe Sex", czy też grają toporny arena rock/metal w "Where Does All To Money" oraz niezbyt pomysłowy tradycyjny heavy metal ze słabym refrenem w "Senile King", ale w "Machine Gun" kipią nieprawdopodobną energią z czasów swojej największej chwały i na taką sobie mało wyrazistą melodię można warunkowo przystać w tych okolicznościach. "Cramp" tak w zasadzie to trwa 9 sekund pozostałe 3 sekundy to cisza, ale głośnego metalowego grania na tej płycie jest wystarczająco dużo.
ANVIL podążył główną drogą power metalu amerykańskiego kosztem brytyjskich korzeni, Lips zaśpiewał bardziej po "amerykańsku", chwilami niedbale, ale wyszło to przynajmniej autentycznie, a obaj gitarzyści inwencję w riffach i solach, tym razem w wykonaniu Lipsa uboższych niż wcześniej, zastąpili wzmocnieniem i brutalizacją. Równocześnie i występ Reinera jest mniej interesujący, niż można było oczekiwać. Gra on dużo prostych jak na niego patentów i co należy stwierdzić z żalem, nie jest wystarczająco agresywny w porównaniu do gitar i to raczej one napędzają tu całość. Dickson i jego bas w cieniu tego wszystkiego.
Do czołówki mocnego tradycyjnego metalu z USA zabrakło sporo. Za dużo, aby spełnić ambicje Lipsa i zespół ograniczył działalność, przy czym w roku 1989 ukazał się jeszcze koncertowy album "Past And Present-Live", na którym ANVIL pokazał, że na żywo jest grupą fenomenalną i turboodrzutowe wersje ich najsłynniejszych kawałków, plus popisy Lipsa i mordercze ataki perkusyjne, także solowe Reinera powodują, że ta koncertówka zdecydowanie plasuje się w ścisłej czołówce live albumów XX wieku.
Było to godne pożegnanie, ale jak się okazało już wkrótce, młot ponownie uderzył w Kowadło.
Ocena: 7/10
29.12.2007
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
Dołączył: 04.02.2016
Liczba postów:11.250
Anvil - Worth the Weight (1992)
Tracklista:
1. Infanticide 07:41
2. On the Way to Hell 06:04
3. Bushpig 04:08
4. Embalmer 06:53
5. Pow Wow 06:00
6. Sins of the Flesh 05:19
7. A.Z. #85 03:12
8. Sadness / Love Me When I'm Dead 08:52
Rok wydania: 1992
Gatunek: Heavy/Power Metal
Kraj: Kanada
Skład zespołu:
Steve "Lips" Kudlow - śpiew, gitara
Sebastian Marino - gitara
Ian Dickson - bas
Robb Reiner - perkusja
Tournee po USA wraz amerykańskim power metalowym LIEGE LORD było ostatnim z udziałem gitarzysty Dave Allisona. Zastąpił go Frank Marino, ale ANVIL kolejny album wydał dopiero w roku 1992 po drugim w historii grupy okresie uśpienia. W Kanadzie ten album ukazał się pod szyldem Maximum Records w 1991, wytwórni chyba raczej będącej jednorazowym komercyjnym przedsięwzięciem Lipsa, w Europie natomiast płytę przedstawiła belgijska Mausoleum w 1992.
Choć nadal kompozytorskim mózgiem zespołu pozostawał Lips Kudlow, to Marino wniósł tu więcej ciężaru niż dostarczał go Allison i nowy LP jest stylistycznie zróżnicowany gatunkowo z niespodziewanym speed/power/thrash metalowym otwarciem w postaci "Infaniticide". Od razu zwraca uwagę także wykorzystywanie przez Lipsa wysokich rejestrów, na szczęście nie za często, bo za mistrza tych rejonów trudno go uznać. Ogólnie śpiewa niespecjalnie, jakby brakowało mu mocy w głosie w stosunku do twardych, głębokich gitar. Energii nie brak także Reinerowi w kapitalnym popisie w "Bushpig", znakomitym power metalowym killerze z seriami nerwowych riffów i chwytliwym, potoczystym refrenem i gdyby tylko Lips był w lepszej formie. Ogólnie, jest on lekko schowany i często nawet zagłuszany przez perkusję, co nie jest takie złe, bo Reinera w wysokiej formie zawsze warto posłuchać w pełnej krasie.
Jest na tej płycie także nieco melodyjnego, ale przepełnionego mrokiem ryczących gitar metalu, również bardzo zbliżonego do BLACK SABBATH jak w "On the Way to Hell", gdzie Kudlow nawet naśladuje manierę wokalną Ozzy Osbourne'a. Nowością w muzyce ANVIL jest szerokie wykorzystanie dialogów i pojedynków gitarowych Kudlow-Marino, które występują tu bardzo często i stanowią interesujące urozmaicenie kompozycji, gdzie same melodie atrakcyjne zanadto nie są. Heavy/power metal w "Pow Pow" czy "Embalmer" oraz "Sins Of The Flesh" jest średnich lotów, mimo, że te kompozycje są rozbudowane i pod tym względem to płyta średnio najdłuższych utworów ANVIL do tej pory. Przeważają średnio szybkie tempa, od czasu do czasu zwolnienia lub gwałtowne przyspieszenia i części instrumentalne, oparte o gitarowe pojedynki. Trochę mroku, nieco tajemniczości, w sumie jednak dosyć topornie i nudnawo. Wyjątkowo łagodnie rozpoczyna się najdłuższy "Sadness/Love Me When I'm Dead" z niezbyt dobrym delikatnym śpiewem, plumkającymi gitarami akustycznymi i rockowym podejściem, które niespecjalnie do ANVIL pasuje. Potem wracają na tory mrocznego grania heavy/power i numer toczy się utartym schematem kompozycji wcześniejszych znów z pewną dawką BLACK SABBATH. W pewnym momencie ta płyta staje się nużąca schematyzmem i to wrażenie pogłębia "A.Z. #85" wyjątkowo nieudany pozujący na nowoczesną agresywność numer.
Brzmienie mocne, aczkolwiek płyta pod tym względem sprawia wrażenie wypolerowanej w ustawieniu instrumentów. Przede wszystkim jednak sprawia wrażenie żonglowania kilkoma powielanymi pomysłami we wszystkich niemal numerach oraz wokalnego wypalenia Lipsa, choć stara się to ukryć śpiewem zróżnicowanym. Dobrze natomiast wprowadził się do zespołu Marino i dogaduje się tu z Lipsem bez trudu. W ostatecznym rozrachunku niezbyt wysokich lotów heavy/power metal z elementami thrashu i w stylu typowy dla pierwszych lat 90tych XX wieku.
Album sukcesu wytwórni Mausoleum, ani zespołowi nie przyniósł, a po raz kolejny ANVIL ucichł, by w zreformowanym składzie powrócić z nową płytą dopiero w 1996 roku.
Ocena: 6/10
30.12.2007
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
Dołączył: 04.02.2016
Liczba postów:11.250
Anvil - Juggernaut Of Justice (2011)
Tracklista:
1. Juggernaut Of Justice 03:40
2. When Hell Breaks Loose 03:11
3. New Orleans Voodoo 04:25
4. On Fire 03:23
5. Fuckin' Eh 04:08
6. Turn It Up 02:57
7. The Ride 03:12
8. Not Afraid 03:44
9. Conspiracy 03:20
10. Running 02:54
11. Paranormal 07:04
12. Swing Thing 03:00
Rok wydania: 2011
Gatunek: Heavy/Power Metal
Kraj: Kanada
Skład zespołu:
Steve "Lips" Kudlow - śpiew, gitara
Glenn "Five" Gyorffy - bas
Robb Reiner - perkusja
ANVIL to legenda i ikona metalu. Metal zawdzięcza tej grupie bardzo dużo, ale chyba mało zespołów tak odeszło w zapomnienie i cień mimo regularnego wydawania płyt przez wiele ostatnich lat.ANVIL trochę flirtował z thrashem bez szczególnych sukcesów i w końcu zapowiedział powrót do bardziej tradycyjnego brzmienia i stylu nawiązującego do tego, co grali w latach 80-tych.
Płyta szykowana była powoli i przez długi czas pozostawała w cieniu autobiograficznego filmu dokumentalnego, w końcu jednak pojawiła się nakładem Steamhammer w maju i słychać, że ANVIL wraca tu do swych korzeni.
Tak topornie to wyszło w otwieraczu "Juggernaut Of Justice", kwadratowym i niezgrabnym, jednak już "When Hell Breaks Loose" to znakomity numer w tym specyficznym dla bardzo wczesnego ANVIL tempie i doskonałą gitarową robotą Lipsa. "On Fire" i "Conspiracy" to znów taki wolniejszy, tradycyjny heavy metal z elementami power, jaki ANVIL grał często w latach 90-tych, dobrze zagrany przez doświadczonych weteranów. Dalej jednak chyba Lips za bardzo cofnął się do czasów LIPS i tego rocka i rock'n'rolla jest aż zanadto. Taki to zresztą trochę rock'n'roll ociężały, zarówno w "Fuckin' Eh", jak i "Turn It Up". Coś nawet z MOTORHEAD się pojawia w "Not Afraid", tyle że szybko rozmywa się w kolejnym, szorstko wykonanym rockowym refrenie. Znacznie lepiej to odwzorowanie ekipy Kilmistera wyszło w "Running". Jak zwykle grupa wplata nieco mroku, tym razem w "Paranormal" i kończy pełnym werwy i brawurowo odegranym rozbujanym "Swing Thing", który na pewno rozrusza publiczność na koncertach.
W sumie, trudno było oczekiwać, że nagle zajdzie w tej ekipie jakaś metamorfoza i nagrają płytę sensacyjną i przywracającą im pozycję sprzed 30 lat. Kudlow gra wciąż na gitarze znakomicie, jednak gra utwory, które niczym szczególnym się nie wyróżniają i takiego melodyjnego heavy power obecnie jest sporo. Wokalnie słychać, że już najlepsze lata ma za sobą, trudno jednak, aby w ANVIL śpiewał ktoś inny. Natomiast Robba Reinera czas się nie ima. Niezniszczalny perkusista i jego występ tu jest kapitalny i zawstydzający bębniącą młodzież.
Grupa w kwestii brzmienia nie zrezygnowała z lekko przybrudzonego soundu i dobrze, bo zbyt klarowny wyeksponowałby za bardzo określoną radiową komercyjność części utworów.
Sporo luzu, sporo rocka, sporo lat 80-tych i trochę udanego heavy/power w amerykańskim stylu.
Dobra robota.
Ocena: 7.5/10
10.05.2011
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
Dołączył: 15.09.2019
Liczba postów:989
Anvil - Legal at Last (2020)
Tracklista:
1. Legal at Last 03:41
2. Nabbed in Nebraska 04:34
3. Chemtrails 04:07
4. Gasoline 04:33
5. I'm Alive 04:28
6. Taking to the Wall 04:05
7. Glass House 03:36
8. Plastic in Paradise 05:14
9. Bottom Line 03:05
10. Food for the Vulture 04:38
11. When All's Been Said and Done 05:13
12. No Time 03:15
Rok: 2020
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: Kanada
Skład:
Steve "Lips" Kudlow - śpiew, gitara
Chris Robertson - bas
Robb Reiner - perkusja
ANVIL. Legenda. Od niemal 40 lat ciągle nagrywa, konsekwentnie niczym spadające kowadła w kreskówkach czy jak kowal, kujący żelastwo przy swoim zaufanym kowadle.
Dwa lata minęły od poprzednika, znów AFM, znów ANVIL, po raz już 18.
Coś tam z anvil-metal jest w Legal at Last, Lips daje niezłe sola... i chyba na tym album mógł się zakończyć.
Nabbed in Nebraska to chyba miał być hołd dla ACCEPT, bo jest to zagrane i poprowadzone równie kwadratowo i odnoszę wrażenie, że tu zaśpiewał ktoś gościnnie, aby to jeszcze bardziej do ACCEPT upodobnić, chociaż może to po prostu Kudlow postanowił się sprawdzić jako Kapral albo Tornillo. To samo można powiedzieć o Chemtrails, chociaż tu pokazują raczej tę słabszą stronę MOTORHEAD. Gasoline to pełnoprawna kompozycja skradziona BLACK SABBATH. Zabrakło tylko Iommi. I Martina. I dobrego refrenu. I'm Alive to znów typowy Anvil, Talking to the Wall to wariacja na temat Children of the Grave BLACK SABBATH, ale i tu jest świetne solo. Glass House to znów kompozycja rodem z repertuaru ACCEPT i na pewno lepiej się słucha tego niż pustego i kompletnie bez treści Plastic in Paradise. Czy to miała być konkurencja dla BLACK SABBATH, czy może po prostu chęć grania czegoś ambitniejszego, ale zabrakło pomysłu trudno powiedzieć. Znacznie lepiej grają w prostym i autostradowym Bottom Line i nawet Reiner tutaj trochę odżywa. Może to i jest toporne, proste i oklepane, ale zastanawia, dlaczego to nie zostało wybrane na teledysk. Na pewno ciekawsze jest to od opowieści o Nebrasce... Już nawet bardziej by pasował ANVILowy tribute do MOTORHEAD Food for the Vulture, który może nie porywa, ale jak dobrze i mocno wali Reiner w bębny!
Na tym album mógłby się kończyć, ale niestety postanowili nagrać "kolosa" Said and Done - znów oczywisty cytat BLACK SABBATH, ale zagrane kompletnie bez życia i wymaganej mocy. Znacznie ciekawszy jest bonusowy No Time i szokuje, że tak solidny kawałek to bonus. Może to nie jest poziom najlepszych płyt MOTORHEAD, ale kto wie, czy to nie jest najlepszy kawałek na tej płycie!
ACCEPT tutaj słychać sporo, ale może to działanie zamierzone, biorąc pod uwagę, że producentem był Martin Pfeiffer, który miksował i był również producentem w UDO? Brzmienie jest dobre i bębny mocne, bas też słychać, ale nie ma tutaj Robertson zbyt wiele do zagrania, podobnie jak Reiner, który czasami ogranicza się raczej do opukiwania zestawu, chociaż są momenty, że słychać, że jest w nim jeszcze ogień. Kudlow z kolei solidny, sola dobre i bardzo dobre.
Jak to powiedział sam lider o tym albumie - kolejna płyta ANVIL.
Technicznie, kompozycyjnie, wykonawczo, jak najbardziej i trudno się z tym nie zgodzić. Szkoda tylko, że kolejna do stosu tych gorszych. Chyba też najbardziej słychać tutaj, jak rutynowo i zachowawczo grają. Niby każdy może wpaść w rutynę, szczególnie tłukąc kowadło przez prawie 40 lat.
Czasami jednak trzeba zadać sobie pytanie, czy jest jeszcze po co tłuc.
Ocena: 6/10
SteelHammer
Przedpremierowa recenzja dzięki uprzejmości wytwórni AFM Records
Dołączył: 04.02.2016
Liczba postów:11.250
Anvil - Plugged In Permanent (1996)
Tracklista:
1. Racial Hostility 05:56
2. Doctor Kevorkian 03:46
3. Smokin' Green 04:56
4. Destined for Doom 05:17
5. Killer Hill 03:27
6. Face Pull 02:54
7. I'm Trying to Sleep 03:10
8. Five Knuckle Shuffle 03:26
9.Truth or Consequence 06:19
10.Guilty 06:47
Rok wydania: 1996
Gatunek: Heavy/Power/Speed Metal
Kraj: Kanada
Skład zespołu:
Steve "Lips" Kudlow - śpiew, gitara
Ivan Hurda - gitara
Glenn Five - bas
Robb Reiner - perkusja
Upadek znaczenia heavy/power metalu w latach 90tych w Ameryce Północnej, w tym także w Kanadzie, był ogromny. Sebastian Marino opuścił ANVIL w 1995 przechodząc do OVERKILL po latach twórczej niemocy macierzystej formacji i "Lips" musiał grupę zreformować, pozyskując nowego gitarzystę Ivana Hurda oraz basistę Glenna Gyorffy (Glenn Five). Ian Dickson odszedł już w 1993, jego następca Mike Duncan w 1996, niczego z zespołem nie nagrawszy. A w końcu coś trzeba było nagrać i w listopadzie 1996 kanadyjska wytwórnia Hypnotic Records wydaje album "Plugged In Permanent".
Można, a może nawet trzeba było nagrać coś innego, niż niemodny w Ameryce heavy/power, ale ANVIL zupełnie nie ma na to pomysłu. Nasycając power/ thrashowe riffy treścią z obszarów alternative, hardcore i post metalu nie mają kompletnie nic do powiedzenia. Kudlow, nigdy nie będący jakimś wybitnym wokalistą, tu tworzy jakieś brutalne i prymitywne melorecytacje, gitary rwane i chaotyczne w solach, a Reiner po prostu wali w zestaw równomiernie bądź w ramach szybkich przejść w stylu crossover. Melodii praktycznie nie ma, przynajmniej takich jak w 1991, a to już dodatkowo dyskredytuje ten LP. Racial Hostility to droga przez mękę, a potem nie jest lepiej, tylko zazwyczaj gorzej. Straszliwa siłowa łupanina w Doctor Kevorkian, speedowe zapędy w marnym stylu w Smokin' Green, przy czym miejscami to brzmi jak parodia MOTORHEAD. Chwila oddechu od nawalanki jest w wolniejszym Destined for Doom, lecz ANVIL to nie jest zespół, który potrafi grać stoner/doom. Jeden udany posępny motyw gitarowy i to wszystko. Potem ponownie pędzą bez sensu do przodu w Killer Hill i może dopiero jakieś przebłyski dobrego pędu z lekko rokendrolowym zacięciem (znowu MOTORHEAD w tle) są w Face Pull. Pewnie także najlepszy dialog gitarowy na tej płycie. Potrafią to robić, ale zasadniczo nic w tym kierunku na tej płycie nie robią. Niby w podobnym stylu I'm Trying to Sleep jest fatalny, Five Knuckle Shuffle ma potencjał riffowy, ale prymitywizm wykonania ponownie dyskwalifikuje ten numer jako wartościowy w większym stopniu i tak już do końca płyty, przy czym Truth or Consequence to droga przez mękę Numer 2. Teoretycznie najbardziej czytelny i melodyjny utwór Guilty znajduje się na końcu, jednak uporczywa, nachalna posępność nie wywołuje emocji.
Dramatycznie nieudany album wypełniony bezstylową muzyką, do tego kiepsko wyprodukowaną. Owszem, takie brudne i niedbałe brzmienie przyniosło onegdaj sukces VENOM, ale VENOM miał coś do powiedzenia muzycznie. ANVIL w roku 1996 nie miał kompletnie nic.
ocena: 3/10
new 12.05.2022
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
Dołączył: 04.02.2016
Liczba postów:11.250
Anvil - Absolutely No Alternative (1997)
Tracklista:
1. Old School 03:46
2. Green Jesus 03:50
3. Show Me Your Tits 02:52
4. No One to Follow 04:42
5. Hair Pie 03:09
6. Rubber Neck 03:11
7. Piss Test 04:10
8. Red Light 04:53
9.Black or White 03:33
10.Hero by Death 05:17
Rok wydania: 1997
Gatunek: Heavy/Power/Speed Metal
Kraj: Kanada
Skład zespołu:
Steve "Lips" Kudlow - śpiew, gitara
Ivan Hurda - gitara
Glenn Five - bas
Robb Reiner - perkusja
Na "Plugged In Permanent" ANVIL sięgnął dna, ale dno jest po to, by się od niego odbić. Już w roku 1997 w Kanadzie Hypnotic Records wydaje kolejny album zespołu, co ciekawe także Massacre Records decyduje się wydać ten LP dla USA i Europy. Chyba było warto. Tym razem ANVIL wraca do swoich heavy/power korzeni i zarzeka się w tytule "Absolutely No Alternative".
Prawda. Tych paskudnych naleciałości quasi metalowych tym razem nie ma i jest Old School, choć akurat ta kompozycja do wiodących i interesujących tu nie należy. Potem jednak się już rozkręcają umiarkowanie w szybkim i raczej ponurym Green Jesus, przypominając czasy "Worth the Weight", a konkretniej Bushpig i solidnie atakują się wzajemnie gitarzyści w pełnym pasji i złości dialogu. Czego potrzeba więcej oczekiwać od ANVIL chuligańskiego i bezpruderyjnego niż takiego właśnie pełnego swoistego humoru grania, podszytego Kilmisterem jak w Show Me Your Tits (fajnie!) i Piss Test. Och ten wspaniały wstęp... Potem dewastacja riffowa, choć niby nic oryginalnego. Ech, Moc! I Rob. No, po prostu zniszczenie! I wkrótce potem swobodnie wymiatają w Hair Pie, melodyjnym i z kapitalnymi gitarowymi przejściami, nie mówiąc o mistrzowskich zagrywkach Reinera. I zaraz potem killer speed/heavy Rubber Neck, ozdoba tej płyty z gang chórkami, zagrany absolutnie na luzie. Trójca z Piss Test i tym, co tu kto uzna za równie znakomite. Może potężny, siłowy i przyjemnie brutalny miejscami Red Light? Jaka solowa pirotechnika gitarowa i popis Ivana Hurdy! Mordercza, po raz kolejny mordercza partia instrumentalna. Te wolniejsze surowe granie, reprezentowane przez No One to Follow i Hero by Death wypada przeciętnie, choć Black or White z elementami melodic groove jest udany, głównie z powodu dosyć fantazyjnej aranżacji.
Wielki atut tego albumu to wyborna, natchniona miejscami gra gitarzystów, obu, nie tylko Kudlowa. To, że się dobrali idealnie pokazali już w Face Pull z płyty poprzedniej. Tu grają tak cały czas. I Robb Reiner, jeszcze raz to podkreślę, po prostu Potwór Perkusji. Może Lips nie jest mistrzem za mikrofonem, ale nie można mieć wszystkiego i nie o to zawsze chodzi.
Także brzmienie jest zdecydowanie takie, jakiego się od tych Kanadyjczyków oczekuje. Staranny mastering wykonany w Dallas w USA robi swoje. ANVIL przywraca wiarę w siebie. Pozytywna, nieoczekiwana zmiana w bardzo dobrym kierunku - w przeszłość.
Sex (soft) narkotyki (cukier i sól) i rokendrol. Ten metalowy rokendrol to jest to!
ocena: 8/10
new 12.05.2022
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
Dołączył: 04.02.2016
Liczba postów:11.250
Anvil - Speed of Sound (1999)
Tracklista:
1. Speed of Sound 03:43
2. Blood in the Playground 03:39
3. Deadbeat Dad 03:55
4. Man Over Board 02:35
5. No Evil 05:29
6. Bullshit 03:25
7. Matress Mambo 05:23
8. Secret Agent 03:54
9.Life to Lead 04:05
10.Park That Truck 03:32
Rok wydania: 1999
Gatunek: Heavy/Power/Speed Metal
Kraj: Kanada
Skład zespołu:
Steve "Lips" Kudlow - śpiew, gitara
Ivan Hurda - gitara
Glenn Five - bas
Robb Reiner - perkusja
Poprzednia płyta została ciepło przyjęta, poza Kanadą zwłaszcza w Europie i to skłoniło Lipsa do pójścia za ciosem i szybkiego nagrania kolejnej. Album był gotowy już w roku 1998, jednak wydany został przez Massacre Records w lutym 1999, choć wersja kanadyjska (Hypnotic Records) znalazła się w dystrybucji już w 1998.
Tytuł sporo mówi o muzycznej zawartości i może z prędkością dźwięku nie grają, ale jest to heavy/speed metal w solidnej amerykańskiej odmianie, no rzecz jasna "anvilowej". Oryginalności niewiele, mroku więcej niż w 1997 i tak się prezentuje dobry opener Speed of Sound. Czeka się na coś więcej niż doskonałe ataki gitarowe i ekspresyjną grę Reinera, ale w wolniejszym, dosyć prymitywnym Blood in the Playground tego nie ma (tylko drapieżny mrok) i nie ma tego w surowym Deadbeat Dad, pełnym wybuchowych riffów i pewnej dawki psychodelii. No, te melodie po prostu umiarkowanie tylko interesujące i chyba dopiero prosta, ale wyrazista linia melodyczna krótkiego Man Over Board jest bardziej zapadająca w pamięć. Świetne zakończenie, ale do chuligańskich hitów z poprzedniej płyty jednak brakuje. ANVIL chce być chyba jednak bardziej posępny i jest taki we wstępnej części, potem jednak kompletnie się gubią w mieszance riffów z typowego speed power i death metalu. Nieinteresujące, chaotyczne. I ten po raz kolejny prymitywny styl w rytmicznym, zagranym w umiarkowanym tempie Bullshit. Jednak gdy chcą, to potrafią zagrać masywny heavy/power w ponurym stylu w Matress Mambo i na pewno z tych mroczniejszych numerów ten jest najlepszy na płycie. Secret Agentto nijaki numer, jest po raz kolejny przykładem, że zespół nie jest wstanie stworzyć na żadnej z płyty materiału na jednakowym poziomie. Mimo pozornej energii powietrze z nich uchodzi pod koniec płyty i Life to Lead to raczej po prostu zbiór speed/heavy/power riffów niż konkretnie przemyślana kompozycja. Park That Truck to tylko dobry gitarowy początek, potem niestety wracają na złe tory "Plugged In Permanent" i to brzmi jak coś, co się nie zmieściło na tamtej płycie.
Jest to płyta regresu gitarowego ANVIL. Gdzieś ta wspaniała współpraca Kudlowa i Hurdy zanikła, grają poprawnie, czasem po prostu dobrze, ale jakoś brak tu tej natchnionej gry z chociażby z poprzedniej płyty. Za to Reiner bryluje w każdej kompozycji. Tym razem mastering powierzono samemu Alexandrowi Krullowi z ATROCITY i ten surowy metal z grzmiącą i syczącą blachami perkusją się tu mocno czuje. ANVIL gra surowiej, gra to jednak bez polotu.
ocena: 6,1/10
new 14.05.2022
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
Dołączył: 04.02.2016
Liczba postów:11.250
Anvil - Plenty of Power (2001)
Tracklista:
1. Plenty of Power 04:02
2. Groove Science 03:21
3. Ball of Fire 03:51
4. The Creep 03:39
5.Computer Drone 06:16
6. Beat the Law 03:35
7. Pro Wrestling 04:28
8. Siren of the Sea 04:15
9. Disgruntled 03:20
10.Real Metal 04:23
Rok wydania: 2001
Gatunek: Heavy/Power/Speed Metal
Kraj: Kanada
Skład zespołu:
Steve "Lips" Kudlow - śpiew, gitara
Ivan Hurda - gitara
Glenn Five - bas
Robb Reiner - perkusja
Hypnotic Records i Massacre Records wydały "Plenty of Power" w kwietniu 2001, choć płyta poprzednia nie zrobiła na rynku szczególnej furory.
ANVIL na początku mówi Plenty of Power, a na końcu Real Metal. Mówi i tylko mówi, bo robi muzycznie coś innego. ANVIL jest nieporadny jako band grający w stylu power i moc jest tu wymuszona, toporna, a ożywienie sztuczne. Jeśli taki metal jaki grają uważają za realny, prawdziwy i trendy, to się mylą. Chyba nie było do tej pory w historii tego zespołu płyty, gdzie kompozycje byłyby tak do siebie podobne. W umiarkowanie szybkich tempach i z bezsensownymi nieraz przyspieszeniami prezentują podobne do siebie, nieinteresujące melodie i ani jednego refrenu, który można by od razu zapamiętać. Smutne, ale 45 minut łupaniny heavy/power speedowej (warunkowo), to wszystko na co ich tu stać. Okropnie się prezentują w Pro Wrestling i Disgruntled. Ta płyta jest kompozycyjnie wymęczona i doskonale to słychać w Computer Drone. Fatalnie śpiewa tym razem Kudlow, fatalnie wypadają próby jakby progresywnego rozgrywania czegoś w rodzaju metalowej epiki w Siren of the Sea. Trochę groove, ale nie w Groove Science a w Ball of Fire i jeśli coś na tej płycie ma bardziej jasno wyrażoną melodię, to chyba tylko ten numer i jeszcze The Creep. Gra obu gitarzystów jest dosyć nieczytelna i po raz kolejny Reiner potężnymi partiami maskuje jak może niedostatki kompozycyjne i wykonawcze "Plenty Power". Po raz pierwszy także nieco wysunął się do przodu Glenn Five i słychać, że umie grać (wyborna partia w The Creep!). Brzmienie jego instrumentu jest wzorcowe i tu odpowiedzialny za mastering Andy Krehm nie po raz pierwszy pokazał wysoką klasę jako inżynier dźwięku gitary basowej.
Jakieś fragmenty, jakieś motywy, sekcja rytmiczna... prawie nic ponadto.
ocena: 4,6/10
new 14.05.2022
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
Dołączył: 04.02.2016
Liczba postów:11.250
Anvil - Still Going Strong (2002)
Tracklista:
1. Race Against Time 04:36
2. In Hell 04:20
3. Holy Wood 03:29
4. Still Going Strong 03:42
5.Don't Ask Me 04:40
6. Waiting 04:27
7. White Rhino 05:20
8. What I'm About 04:39
9. Sativa 03:12
10.Defiant 04:04
Rok wydania: 2002
Gatunek: Heavy/Power Metal
Kraj: Kanada
Skład zespołu:
Steve "Lips" Kudlow - śpiew, gitara
Ivan Hurda - gitara
Glenn Five - bas
Robb Reiner - perkusja
ANVIL nie ustaje w nagrywaniu. W sierpniu 2002 Massacre Records i Hypnotic Records wydają kolejny album zespołu.
Tym razem ANVIL rezygnuje ze speedowego stylu i gra po prostu heavy/power metal zbliżony do tego, jaki wraca do łask w USA na początku XXI wieku. ANVIL rozczarowuje, ANVIL gra bezproduktywnie. Mroczny i surowy Race Against Time w średnim miarowym tempie jest powszedni, In Hell trąci epickim graniem MANILLA ROAD bez polotu. Z kolei pierwiastki alternatywne w Holy Wood cofają zespół do połowy lat 90tych i jest to nie tyle niemodne, co po prostu pozostawiające obojętnym, nawet co do gry gitarzystów. Prymitywizm rokendrolowy Still Going Strong ociera się o jaskiniowość, a niby bardziej melodyjny heavy/power w wolnym tempie Don't Ask Me jest po prostu nudny. W połowie albumu ni z tego ni z owego przyspieszają w Waiting i tu niestety także pędzą donikąd, w ociężałym semi speedowym stylu. Fatalnie zaśpiewany What I'm About z pewnymi cechami grunge i alternative mocno obniża i tak kiepskie ogólne wrażenie. Pod koniec nieco takiego heroicznego heavy/power amerykańskiego z lat 80tych w Sativa, lecz czy to nie brzmi niemal parodystycznie, mimo twardej zdecydowanej gry gitarzystów? No i ten po prostu słaby wokal, bardzo słaby. I nijaki heavy/power metalowy Defiant dopełnia obrazu braku pomysłu na dobrą muzykę na tej pycie.
Gra gitarzystów jest po prostu poniżej oczekiwań, nie zawodzi natomiast jak zwykle Robb Reiner, któremu nawet pozwolono się wypowiedzieć w umiarkowanie udanym instrumentalnym White Rhino. Rzadko się zdarza na płytach z XXI wieku, by umieszczano takie długie popisy perkusyjne.
Andy Krehm zrobił co mógł, by to przynajmniej zabrzmiało porządnie.
"Still Going Strong"... może i strong, ale tylko i nic ponadto.
ocena: 5/10
new 15.05.2022
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
Dołączył: 04.02.2016
Liczba postów:11.250
Anvil - Back to Basics (2004)
Tracklista:
1. Fuel for the Fire 04:03
2. Keep It Up 03:49
3. Song of Pain 05:53
4. You Get What You Pay For 03:49
5.The Chainsaw 05:40
6. Can't Catch Me 03:33
7. Go Away 03:55
8. Bottom Feeder 03:03
9. Cruel World 05:38
10.Fast Driver 03:51
Rok wydania: 2004
Gatunek: heavy metal
Kraj: Kanada
Skład zespołu:
Steve "Lips" Kudlow - śpiew, gitara
Ivan Hurda - gitara
Glenn Five - bas
Robb Reiner - perkusja
Mało nowej muzyki w pierwszych latach XXI wieku? No to jeszcze. W marcu 2004 Massacre Records wydaje kolejny Lp zatytułowany po raz kolejny znamiennie "Back to Basics".
"Back to Basics" czyli dokąd wracają? Do "Metal on Metal"? Może w artystycznym zamyśle tak, ale jakże ubogo to się prezentuje. "Lips" śpiewa fatalnie, głos stracił zupełnie i to jest zdecydowanie wysuwający się na czoło element deprecjonujący ten album. Grupa zrezygnowała także z estetyki power metalowej, bo w roku 1980 power metalu jeszcze nie było i Kudlow i Hurda grają ospałe klasyczne riffy do znakomitej, ale przesadnej tym razem nawałnicy perkusyjnej Reinera. Jeszcze na początku unikają pełnej kompromitacji w Fuel for the Fire, ale tu już wszystkie mankamenty są słyszalne i się dalej tylko pogłębiają. Tutaj - rozgrywanie heroicznego metalu w ten sposób? No, zdecydowanie nietrafione. W rokendrolowym Keep It Up miało być radośnie, wyszło żałośnie, miało być luzacko, wyszło prostacko... W sumie to samo w nastawionym na melodię classic heavy You Get What You Pay. Proste riffy i i proste muzyczne przesłanie, jednak śpiew Kudlowa sięga dna i to chyba jeden z najgorzej zaśpiewanych utworów ANVIL w całej jego historii. Monotonny niby epicki Song of Pain to parodia MANILLA ROAD, The Chainsaw to blada kalka i ANVIL z lat 80tych i JUDAS PRIEST z tego okresu. A jakiś potencjał tu był, zupełnie jednak został zaprzepaszczony. Takie grane jak Can't Catch Me powinni pozostawić AC/DC i zupełnie rozumiem czemu takie coś się na tej płycie znalazło. Tak, nie buja. Zaraz potem nie bardzo wiadomo o co chodzi w Go Away, bo to zupełnie bezstylowa kompozycja, zresztą z uporem maniaka idą podobnym bezsensownym torem w classic heavy Bottom Feeder i ciężko to dosłuchać o końca. Przerażająca jest semi balladowa epicka kompozycja Cruel World przypominająca wczesne popisy CIRITH UNGOL i tu coś może jest w tym przypominaniu proto metalu w partiach instrumentalnych, ale Kudlow zaraz to wokalnie skutecznie kaleczy. No i na koniec Fast Driver, czyli motocyklowa odmiana heavy metalu i coś z pierwszych albumów ANVIL. Może nawet z "Hard'n'Heavy".
I tak jak się tego całościowo posłucha, to faktycznie jest tu więcej z "Hard'n'Heavy" niż z "Metal on Metal". Nawet brzmieniowo to się zgadza i Pierre Rémillard jako producent i wykonawca masteringu zadbał o taki "nijaki" sound ogólny gitar i głośną perkusję. Marnie, słabo, nudno, zawstydzająco nie raz i nie dwa. Ten album nie cieszył się specjalną popularnością i ANVIL przerwał taśmowe tworzenie płyt na kilka lat.
ocena: 3,5/10
new 15.05.2022
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
Dołączył: 04.02.2016
Liczba postów:11.250
Anvil - This Is Thirteen (2007)
Tracklista:
1. This Is Thirteen 06:40
2. Bombs Away 03:28
3. Burning Bridges 05:52
4. Ready to Fight 04:14
5. Flying Blind 03:11
6. Room #9 03:50
7. Axe to Grind 04:33
8. Feed the Greed 03:52
9. Big Business 03:26
10.Should'a Would'a Could'a 03:06
11.Worry 03:15
12.Game Over 02:58
13.American Refugee 02:36
Rok wydania: 2007
Gatunek: heavy metal
Kraj: Kanada
Skład zespołu:
Steve "Lips" Kudlow - śpiew, gitara
Glenn Five - bas
Robb Reiner - perkusja
oraz:
Ivan Hurd - gitara (3, 6, 9)
ANVIL utracił kontrakt płytowy z Massacre Records i po trzech latach przerwy w nagraniach zmuszony był z braku zainteresowania poważnych wytwórni wydać kolejny album pod po raz kolejny znamiennym tytułem "This Is Thirteen" (tak, to już trzynasta płyta!) tym razem nakładem własnym. W innych krajach, w tym w Japonii i Australii, album z kilkoma bonusowymi utworami pojawił się dopiero w roku 2009.
This Is Thirteen. Ciężki, powolny, mroczny heavy metal rozpoczyna ten album i ileż to już podobnych kompozycji zagrały ekipy z Ameryki Północnej. Przeciętnie, choć słychać, że przynajmniej Steve "Lips" Kudlow odzyskał głos i śpiewa na swoim normalnym, czyli przyzwoitym poziome. Ogólnie jednak nudnawo i tu i w szybszym, masywnym Bombs Away, gęsto obudowanym basem. Jeśli ten zespół bywał chaotyczny i denerwujący, to jednak nigdy nie był taki bez życia i ospały. Powietrze zupełnie z nich uszło i to słychać w kolejnym koncercie monotonii Burning Bridges, zaraz potem także w dosyć prymitywnym Ready to Fight, przypominającym surowiej zagrane utwory grup rock arena z USA. Słabo...
Zazwyczaj więcej energicznej gry ANVIL pokazywał w krótszych numerach i tu coś w końcu drgnęło w prostym, bezpretensjonalnym Flying Blind. Jednak tylko trochę, bo trudno zachwycać się jednym zamaszystym riffem gitarowym. Room #9 to z kolei taki heavy, jaki grały od jakiegoś czasu niemieckie ekipy z Zagłębia Ruhry, którym się zdawało, że opierają swój styl na zmetalizowanym rokendrolu... Trochę to zawstydzające. Prymitywny US heavy/power wypełniacz Axe to Grind o cechach heroicznych został umieszczony centralnie, a potem już nie przekraczają czterech minut aż do końca. Markują hard'n'heavy w marnych Worry, Feed the Greed i Big Business i nie powinni się w ogóle brać za takie rzeczy, bo ANVIL to nie HELIX. Speed heavy na pewno jest ich muzyką, ale nie takie coś jak prostacki Should'a Would'a Could'a. Krótszy, zwarty Game Over jako speedowy zapowiada się przyzwoicie, ale niebawem wkrada się chaos i utwór zupełnie rozwija się po prostu słabo. Może na koniec coś się pojawi sensownego? American Refugee niestety jest odbiciem zasadniczej myśli przewodniej tego albumu, czy raczej jej braku.
Jest to płyta tylko jednego gitarzysty. Ivan Hurd odszedł jeszcze w czasie wstępnych sesji nagraniowych i zagrał tu tylko w trzech utworach. Sam Kudlow jest niedbały, nieinteresujący, jak zresztą cała muzyka z tej płyty. Chociaż ANVIL pozyskał do współpracy jako producenta słynnego Christophera Tsangaridesa, to sound jest po prostu zadowalający...
Po wydaniu tego albumu znowu na jakiś czas zamilkli, by powrócić w roku 2011 w barwach niemieckiej wytwórni Steamhammer.
ocena: 4,8/10
new 16.05.2022
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
Dołączył: 04.02.2016
Liczba postów:11.250
Anvil - Hope in Hell (2013)
Tracklista:
1. Hope in Hell 04:43
2. Eat Your Words 03:41
3. Through with You 04:48
4. The Fight Is Never Won 04:28
5. Pay the Toll 02:48
6. Flying 04:50
7. Call of Duty 03:53
8. Badass Rock 'n' Roll 04:53
9. Time Shows No Mercy 04:35
10. Mankind Machine 04:13
11. Shut the Fuck Up 03:37
Rok wydania: 2013
Gatunek: Heavy/Power Metal
Kraj: Kanada
Skład zespołu:
Steve "Lips" Kudlow - śpiew, gitara
Sal Italiano - bas
Robb Reiner - perkusja
"Juggernaut Of Justice" z 2011 była dobrą płytą i Steamhammer zdecydował się wydać kolejną w maju 2013. Natomiast "Lips" nadal nie zdecydował się dokooptować drugiego gitarzysty i ponownie ANVIL wystąpił jako trio. Glenn "Five" Gyorffy pożegnał się z zespołem w roku 2012 i na jego miejsce przyjęty został weteran amerykańskiej sceny heavy metalowej Sal Mayne (CITIES) tu jako Sal Italiano.
Zaczyna się to Hope in Hell, nudnym, wolnym heavy/power metalem w ponurym stylu, potem prymitywny Eat Your Words z bardzo ogranym motywem głównym. Czeka się na jakieś dobre granie, choćby takie niespecjalnie wymagające wykonawczo jak na płycie poprzedniej, ale ANVIL po raz kolejny jest heavy metalowo ospały w bezbarwnym Through with You. No tak, w surowym The Fight Is Never Won grają na granicy speed metalu, ale także na granicy pomiędzy tym, co jest proste a co prostackie w tej dziedzinie. Niespodziewanie jakiś epicki metal się pojawia w refrenie i jedno do drugiego niespecjalnie pasuje. Niecałe trzy minuty to była zazwyczaj jakaś eksplozja, choćby malutka, tym razem jednak Pay the Toll to taki toporny heavy z obszarów horror rocka i stadionowego glamu. Fatalne i w niczym tu gęste solo Kudlowa nie pomaga. Zasadniczo w tym momencie staje się jasne, że ANVIL tym razem kompozycyjnie nie ma nic do zaoferowania. Co wart jest taki numer pod AC/DC jak Flying. Nic. Absolutnie zawstydzający jest Call of Duty. Trudno nawet to skomentować... O tym, że hard'n'heavy to nie jest domena ANVIL wiadomo i dlatego taki prostacki, ograny numer jak Badass Rock 'n' Roll na tym LP znaleźć się nie powinien. Jednak niestety jest i jest także równie nieudany Time Shows No Mercy, gdzie pewien pomysł na początku się pojawia, by zaginąć potem w lawinie nudnych riffów i rytmicznych temp nie wzbudzających żadnych emocji. Zresztą, "Lips" nawet gitarowo niczego na tym albumie nie pokazuje, grając często sola zupełnie jakby z marszu, bez przemyślenia i czasem sensu. W Mankind Machine powtarzają wszystkie błędy z Hope in Hell i jest to równie nic nie warty heavy/power jak opener. Naprawdę punkowe podjazdy w ostatnim Shut the Fuck Up nie wnoszą do tego albumu niczego godnego uwagi. Paradoksalnie, najlepszy utwór, taki wpadający w ucho, melodyjny heavy metalowy i rockowy Hard Wired znalazł się tylko na limitowanej wersji CD od Steamhammer i na winylach. Nie oznacza to jednak, że należy się o te wydania zabijać...
Kompozycyjna klapa, realizacyjnie poprawnie, choć przecież mastering zrobił w Kalifornii Mistrz Maor Appelbaum. No tak to brzmi jak solowe płyty Halforda, które masterował, więc szału tu nie ma.
Duże rozczarowanie. Po prostu kiepski heavy i heavy power północnoamerykański.
ocena: 4,5/10
new 17.05.2022
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
|