Iced Earth
#1
Iced Earth - Dystopia (2011)

[Obrazek: R-10974213-1507483740-4732.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Dystopia 05:49
2. Anthem 04:54
3. Boiling Point 02:47
4. Anguish of Youth 04:41
5. V 03:39
6. Dark City 05:42
7. Equilibrium 04:31
8. Days of Rage 02:17
9. End of Innocence 04:07
10. Tragedy & Triumph 07:44


Rok wydania: 2011
Gatunek: Heavy/Power Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:
Stu Block - śpiew
Jon Schaffer - gitara, śpiew
Troy Seele - gitara
Freddie Vidales - bas
Brent Smedley - perkusja

Nie wnikając w powszechnie znane szczegóły - to nowy ICED EARTH i jego album wydany przez Century Media Records w październiku. Nowy, w nowym składzie, całkiem innym niż w roku 2008 i tak na dobra sprawę to jedynym ogniwem łączącym wszystko w jedną całość jest Schaffer. Jego styl gry jest rozpoznawalny od "Iced Earth" z 1990 i choć przez te wszystkie lata zespół grywał różne odmiany szeroko rozumianego power metalu i power thrashu to riffy Schaffera spinają te niezliczone kompozycje w jedną całość.

To nowy ICED EARTH i o tej płycie można mówić bez odniesień do przeszłości i uciekania się do porównań. To nowy wokalista Stu Block z mało znanego melodic death metalowego zespołu INTO ETERNITY i stara wypróbowana power metalowa formuła amerykańska grania mocnego i bez podtekstów, po prostu formuła power metalowego grania.
Stu Block jest na tym albumie znakomity. Jest tu i Owensem i Barlowem i Halfordem i sobą z INTO ETERNITY i to najlepszy wokalista ICED EARTH w przekroju całej historii tej grupy. Skala głosu i siła perswazji metalowej, jaką ten głos emanuje, jest momentami zdumiewająca i z pewnością jest to jedno z największych odkryć wokalnych roku 2011. Jego znaczenie jest tym większe, że w zasadzie ta płyta niczego niezwykłego w sensie wartości kompozycji do power metalu z USA nie wnosi. To przeważnie granie mocnego power made in USA głównego nurtu, zaprawione czasem brutalnością charakterystyczną dla melodic death metal jak w "Boiling Point" czy "Days of Rage". To wyszło, ale wyszło w dużej mierze dzięki Blockowi i wysokiej formie gitarowej Schaffera. Płyta zawiera metal zachowawczy, jak na ICED EARTH nawet bardzo zachowawczy, ale wszystko zrobione zostało tak sprytnie i profesjonalnie jak można oczekiwać tylko od najbardziej doświadczonych metalowych lisów. Jest tu i miejsce na łagodną zadumaną melodię w "End of Innocence" oraz "Anguish of Youth" i na nieco zaprawionego epiką mroku najbardziej tradycyjnego ICED EARTH w numerze tytułowym czy "V". Jest tu również i próbka siłowego zaprawionego thrashem metalu w "Equilibrium" i może dobrze, że takiego grania nie ma tu zbyt wiele, bo ten utwór jest co najwyżej średni w swojej klasie na obecny moment i w obecnej kondycji amerykańskiej sceny power metalowej. Jest również dynamit i megawaty w "Dark City" i świetna gra Schaffera w solach i ta druga część kompozycji to jeden wielki jego nieprzerwany popis. Poniekąd w maidenowskim stylu.... Jest tu także taki zupełnie sympatyczny "Tragedy & Triumph" gdzie się nawet sporo dzieje, ale ostatecznie mało z tego wynika, jeśli głównym celem było nastawienie na przebojowość. Fakt, refren znakomity. Jest na tym albumie także niesamowity i po prostu wspaniały "Anthem". Ta dumna kompozycja jest czymś wyjątkowym, magicznym mimo swojej prostoty, a może właśnie z tego powodu Tu Block wydobył swoim głosem znacznie więcej, niż można by oczekiwać i pokazał się jako ktoś więcej, niż tylko super sprawny power metalowy krzykacz. Ten numer to perła i brylant na tym albumie. Po prostu kapitalny utwór.

Ten skład powinien grać nadal. To zgrana ekipa, jest tu chemia i nie ma rywalizacji, ani gwiazdorskiego olewania. Bardzo dobrze Schaffera wspiera Troy Seele, sekcja rytmiczna gra wybornie, z punktującym basem Freddie Vidalesa. Jak widać, mogą coś więcej, niż tylko muzycznie politykować w ramach SONS OF LIBERTY.
Doskonałe brzmienie, soczyste, klarowne i rasowe, a jednocześnie odległe od heavy/power metalowej produkcyjnej nonszalancji i sztampy, jaka od kilku lat zaczyna dominować w USA.
ICED EARTH można nie lubić za pewne okresy działalności, za tego, czy innego wokalistę lub za nadmiar, lub brak epiki. Do tego albumu można podejść bez uprzedzeń, bo to płyta ICED EARTH, który tak do końca tym ICED EARTH chyba tu nie jest.


Ocena: 8,2/10

17.10.2011
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#2
Iced Earth - Framing Armageddon (2007)

[Obrazek: R-1199759-1200225621.jpeg.jpg]
 
Tracklista:
1. Overture  02:24  
2. Something Wicked, Part 1 05:02  
3. Invasion  01:00  
4. Motivation of Man  01:34  
5. Setian Massacre  03:48  
6. A Charge to Keep  04:24  
7. Reflections   01:50  
8. Ten Thousand Strong  03:56  
9. Execution   01:27  
10. Order of the Rose  04:51
11. Cataclysm   01:30  
12. The Clouding  09:18  
13. Infiltrate and Assimilate   03:48  
14. Retribution Through the Ages  04:32  
15. Something Wicked, Part 2  02:59  
16. The Domino Decree   06:36  
17. Framing Armageddon   03:40  
18. When Stars Collide (Born Is He) 04:17  
19. The Awakening  02:01
 
Rok wydania: 2007
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: USA
 
Skład zespołu:
Tim Owens - śpiew
Jon Schaffer – gitara rytmiczna, prowadząca, akustyczna, bas
Brent Smedley - perkusja
 
"The Glorious Burden" to album, który wywołał mieszane uczucia i wiele kontrowersji. Kompozycyjnie nie błyszczał, a odejście Matta Barlowa również nie wyszło nikomu na dobre, a Tim "Ripper" Owens (który był świeżo po odejściu z Judas Priest) nie dostał szansy, aby zabłysnąć. Trzy lata później otrzymujemy kontynuację "Something Wicked Saga". Jest lepiej i nareszcie Owens dostał szansę, aby się wykazać, komponując przy okazji swój własny koszmarek.
 
Po klimatycznym "Overture", ostro wchodzi "Something Wicked, Part 1", zaczyna się kapitalnie, ale po kapitalnym, pełnym patosu i napięcia wejściu niestety wszystko zwalnia i bije nudą, na szczęście Owens jakoś stara się to prowadzić i nie wychodzi mu to najgorzej. Dwóch przerywnikach, których ta płyta ma całkiem sporo, dochodzimy żwawego i lekkiego "Setian Massacre", który jest przyjemny, jednak killerem jest tu bez wątpienia refleksyjny "A Charge to Keep". Mocne w swojej prostocie i trudno tu coś zarzucić, bo i Owens pięknie to prowadzi. "Reflections" to krótki, akustyczny utwór z cytatami z trylogii i dalej jest znany z EP poprzedzającego album "Ten Thousand Strong" i słusznie został wybrany do promocji, bo jest to całkiem solidny i chwytliwy numer z prostym, łatwo wpadającym w ucho z ciekawymi nakładkami wokalnymi. Po kolejnym przerywniku wita "Order of the Rose" z ciekawym refrenem, jednak ten utwór jest zbyt jednostajny i nie dzieje się tu za wiele. "The Clouding" to jedna z lepszych kompozycji tego zespołu z ostatnich lat. Refleksja i klimat niszczą, jest autentyczne, choć słychać, że Owens nie do końca swoim głosem nadaje się do takich kompozycji i aż się tęskni za Barlowem. Stara się Owens i daje radę, chociaż ostatnie dwie minuty zbędne, głównie przez przeciąganie i irytujące klawisze.
"Infiltrate and Assimilate", "Retribution Through the Ages" i "The Domino Decree" to przeciętniactwo, które na poprzednich płytach by nie miało racji bytu, a wszystko to przerwane kolejnym przerywnikiem, "Something Wicked, Part 2".
„Framing Armageddon” to zabójstwo i słychać, że Owens najlepiej czuje się w takich żwawych heavy/power killerach, z jakich znane jest Iced Earth, choć refren niestety leży przez niepotrzebne pogłosy Schaffera. Tempo i gitary są niesamowite, a zwieńczenie urywa łeb. "When Stars Collide (Born is He)" przyjemny, szczególnie dzięki chórom i jest tu wyczuwalny pewien apokaliptyczny klimat. Dobre wyciszenie na koniec i wychodzi na to, że "The Awakening" to kolejny zbędny przerywnik.
 
Wyprodukowane jest to solidnie i Schaffer starał się wyciągnąć z Owensa to, co najlepsze. Jest tu trochę mydła i sałaty pod postacią zbędnych przerywników i przeciętnych utworów, ale kiedy już jest coś wartego uwagi, to przynajmniej jest to wysokiej klasy, co mocno winduje ocenę.
Po nagraniu tego albumu z zespołu został wywalony Owens, który to niedługo później załapał się do Malmsteena, nagrywając tam album o wiele lig lepszy. Na jego miejsce wskoczył Barlow, co wywołało kontrowersje, ale i peany pochwalne ku jego czci. Ci bardziej szyderczy zaskoczeni nie byli, bo jak to mawia klasyk "oni zawsze wracają".
 
Ocena: 7/10

SteelHammer
Odpowiedz
#3
Iced Earth – Burnt Offerings (1995)

[Obrazek: R-1095349-1200223607.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Burnt Offerings 07:22                 
2. Last December 03:24                 
3. Diary 06:03       
4. Brainwashed 05:23      
5. Burning Oasis 06:00     
6. Creator Failure 06:03                  
7. The Pierced Spirit 01:54             
8. Dante's Inferno 16:30
 
Rok: 1995
Gatunek: Power Metal
Kraj: USA
 
Skład zespołu:
Matt Barlow - śpiew
Jon Schaffer - gitara, śpiew
Randy Shawver - gitara
Dave Abell - bas
Rodney Beasley – perkusja
 
Jakiś czas po premierze Night of the Stormrider nad zespołem zawisły czarne chmury – z zespołu odszedł wokalista John Greely, zaczął się konflikt Jana Schaffera z wytwórnią i, jak twierdził kiedyś założyciel zespołu, gdyby nie fani z Niemiec, zespół zamiast mieć przerwę, by rozpadł się kompletnie.
Po rozwiązaniu wszystkich problemów, zespół powrócił z 1995 roku z nowym, nieznanym wokalistą Mattem Barlowem oraz nowym perkusistą, Rodney Beasleyem.
 
To album pełen mroku, złości i klimatu, z przestrzennym i dość selektywnym brzmieniem, gdzie idealnie słychać bas, a blachy syczą należycie. To jest nowy rozdział dla zespołu i kto oczekiwał bezpośredniej kontynuacji Night of the Stormrider, mógł poczuć się trochę zawiedziony, bo jak to stwierdził sam gitarzysta nie chcą grać w kółko tego samego.
Oczywiście są klasyczne, szarpane gitary i perkusyjne galopady, z jakich ten zespół jest znany, jak chociażby w otwierającym album Burnt Offering z ciekawymi dialogami wokalnymi, Diary czy Creator Failure, ale jest to zrobione na zasadzie kontrastu, przez co utwory wydają się bardziej rozbudowane.
Są też i zapowiedzi przyszłości w delikatnie rozpoczynającym się akustycznie Last December, ale to już nie taka bomba jak Burnt Offerings, ale krótki przerywnik w postaci ballady The Pierced Spirit przyjemny, pokazujący Barlowa z bardzo dobrej i łagodnej strony.
Daniem głównym, windującym ocenę tego LP jest bez wątpienia Dante’s Inferno, który został rozegrany bardzo dobrze. Świetne przejścia, symfoniczne wstawki, gitary i sekcja rytmiczna. Do tego dramatyczny Barlow, który wydaje się śpiewać pewniej niż wcześniej. Niby prawie 17 minut, a nie nudzi. Żaden z utworów na albumie nie trzyma tak bardzo, jak ten.
Gdyby niektóre kompozycje skrócić o minutę czy 2, a może nawet i połowę, pozbyć się niepotrzebnych zapychaczy, to byłby album krótszy, ale trzymający w napięciu od początku do końca. Ostateczny wynik jest taki, że przez zwolnienia i zapychacze uwydatnia się jeszcze bardziej schematyczność kompozycyjna.
 
Jest klimat, dobra technika i warsztat, sekcja rytmiczna nie zawodzi, chociaż Beasley poza fragmentami zbyt wielkiego pola do popisu nie dostał. Gitary bardzo dobre, tylko Barlow na tym albumie to jeszcze nie ten Barlow i czasami fałszuje, szczególnie przy wyższych rejestrach.
Solidny powrót, chociaż od ideału odległy, ale próbę czasu znosi dobrze.

Ocena: 8/10
 
SteelHammer
Odpowiedz
#4
Iced Earth – The Dark Saga (1996)

 [Obrazek: R-381101-1514110431-9943.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Dark Saga 03:42             
2. I Died for You 03:48     
3. Violate 03:38                  
4. The Hunter 03:55          
5. The Last Laugh 03:46                  
6. Depths of Hell 03:01   
7. Vengeance Is Mine 04:22        
8. The Suffering (Part 1: Scarred) 05:54                  
9. The Suffering (Part 2: Slave to the Dark) 04:03               
10. The Suffering (Part 3: A Question of Heaven) 07:40
 
Rok: 1996
Gatunek: Power Metal
Kraj: USA
 
Skład zespołu:
Matt Barlow - śpiew
Jon Schaffer - gitara, śpiew
Randy Shawver - gitara
Dave Abell - bas
Mark Prator  – perkusja
 
Jon Schaffer się pogodził z Century Media, skład się dograł i z zespołu odszedł tylko perkusista i zamiast Rodney’a Beasly’a zagrał Mark Prator, który jest dobrze znanym inżynierem i producentem.
Schaffer dość szybko zabrał się za materiał na nową płytę i już rok później dostaliśmy The Dark Saga, concept album oparty na komiksie Spawn, pisanym i rysowanym przez komiksowego guru i magnata rynku zabawek, Todda McFarlane.
 
Nie zaczyna się to dobrze i tytułowy Dark Saga nie napawa optymizmem, głównie przez bardzo przeciętne melodie i refren, ale od razu słychać, że Barlow już czuje się znacznie lepiej za mikrofonem i śpiewa pewniej, co słychać w półballadowym I Died for You. Iced Earth budzi się dopiero w pełnym mocy i agresywnym Violate, gdzie Barlow nawet w wyższych rejestrach daje radę i dokładnie to samo można powiedzieć o The Last Laugh ze świetnym basem i pokrętnym klimatem. Vengeance is Mine to typowe i bardzo klasyczne riffowanie w niepodrabialnym stylu Iced Earth i solidnie buja. To są trzy utwory, które wybijają się bardzo pozytywnie i szkoda, że nie ma więcej czegoś takiego, tylko miękko, delikatnie i bez pomysłu, Scarred jest po prostu fatalne i jest to niemal 6 minut zamulania i jedyne, co się wybija na plus to refren, chociaż i on szału nie robi. Slave to the Dark zaczyna się niepokojąco podobnie, ale na szczęście szybko zespół budzi się do życia i daje bardzo chwytliwą melodię z dobrym refrenem i bardzo dobrym solem.
A Question of Heaven to w pewnym sensie perła tego albumu, bo to dziś już klasyczna „ballada” Iced Earth, przyjemne się tego słucha, Barlow daje dobry występ i to głównie raczej jego utwór. Solidne zwieńczenie dobrego albumu.
 
Brzmienie bardzo czyste i selektywne, słychać dobrze każdy instrument i bas nigdzie nie ginie i nikt nikogo nie zagłusza ani nie próbuje się przekrzykiwać.
Problemem tego albumu są kompozycje, bo szału nie ma. Duża część to niestety nieudolne próby melancholii i romantyzmu, które jednak brzmią aż nazbyt słodko i jest za dużo soft, a za mało Violate.
 
Ocena: 7/10

SteelHammer
Odpowiedz
#5
Iced Earth – Somethng Wicked This Way Comes (1998)

 [Obrazek: R-435616-1498887484-7605.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Burning Times 03:43   
2. Melancholy (Holy Martyr) 04:47            
3. Disciples of the Lie 04:03           
4. Watching over Me 04:28          
5. Stand Alone 02:44        
6. Consequences 05:36                 
7. My Own Savior 03:39                  
8. Reaping Stone 04:01                   
9. 1776 03:33       
10. Blessed Are You 05:05            
11. Prophecy 06:18          
12. Birth of the Wicked 04:16
13. The Coming Curse 09:33
 
Rok: 1998
Gatunek: Power Metal
Kraj: USA
 
Skład zespołu:
Matt Barlow - śpiew
Jon Schaffer - gitara, śpiew
James MacDonough - bas
Gościnnie:
Larry Tarnowski - gitara (1-3, 5-13)
Mark Prator – perkusja
 
Po wydaniu The Dark Saga zespół był zajęty koncertowaniem i nagrywaniem na nowo utworów z dema, debiutu i drugiej płyty z Mattem Barlowem za mikrofonem na rzecz kompilacji Days of Purgatory. Skład się trochę zmienił od czasów The Dark Saga i basistą jest James MacDonough, który grał już wcześniej z zespołem na wcześniej wspomnianej kompilacji.
Zespół nie dał rady zorganizować perkusisty, więc gościnnie wspomógł ich Mark Prator.
 
Ta płyta jest muzyczną kontynuacją The Dark Saga, tylko wszystko wydaje się być jeszcze bardziej rozmyte, miękkie i bez energii, z jakiej Iced Earth jest znane. Może i Melancholy to w miarę udana ballada, Disciples of the Lie fajne ma tempo, ale środkowa partia jest słaba, a refren nie porywa i to jest największy problem na tym LP.
Dużo tutaj utworów łagodnych, sympatycznych, jak słodki i miły Watching Over Me, na szczęście po nim jest Stand Alone, który brzmi niemal jak objawienie ze swoim gitarowo-perkusyjnym natarciem, agresywnymi solami i mocnym refrenem. Po nim jednak kolejna przeciętna ballada, potem próba wybudzenia w przeciętnym My Own Savior, który ma dobre przejścia, ale słaby refren. Reaping Stone poza eksplozją pod koniec jest bardzo słabo, żeby nie powiedzieć kompromitująco i tak toporny heavy metal to wstydziłby się prawdopodobnie nawet grać garażowe coverbandy. Później znowu przeciętna ballada i dochodzimy do sedna, trylogii Something Wicked This Way Comes, które mówiąc szczerze jest najlepszą częścią albumu. Prophecy mimo balladowych ciągot dobrze jest poprowadzony przez Barlowa i trzyma w napięciu, a eksplozja w drugiej połowie to klasyczny przykład Iced Earth, jakie na większości tej płyty zabrakło. Birth of the Wicked znowu mocny Iced Earth ze znanymi tylko dla siebie riffami, fajnie przebijającym się przez gitary basem, podkreślającym melodie i dobrymi solami.
W The Coming Curse błędem jest przeciąganie pianinem, które może zniechęcić, ale czekać jak najbardziej warto, bo wkracza prawdopodobnie jeden z najlepszych riffów Iced Earth. Punkt kulminacyjny, ale mimo wszystko trochę szkoda, że zakończenie samego utworu bardzo przeciętne. Taki utwór zasługiwał na większą petardę.
 
Brzmienie bardzo dobre, tylko co z tego, jak można odnieść wrażenie, że połowa to odrzuty ballad, które z zawstydzeniem by były słuchane nawet przez rodziców w radiu samochodowym w niedziele podczas podróży na rodzinnego grilla bądź mszę.
The Dark Saga było łagodne, ale tutaj z łagodnością przegięli kompletnie. Materiał na EP byłby bardzo dobry, a tak to płyta co najwyżej dobra.
 
Ocena: 7/10
 
SteelHammer
Odpowiedz
#6
Iced Earth - Horror Show (2001)

[Obrazek: R-569080-1415316772-4303.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Wolf 05:19
2. Damien 09:12
3. Jack 04:15
4. Ghost of Freedom 05:11
5. Im-Ho-Tep (Pharaoh's Curse) 04:46
6. Jekyll & Hyde 04:40
7. Dragon's Child 04:21
8. Transylvania (Iron Maiden cover) 04:23
9. Frankenstein 03:51
10. Dracula 05:54
11. The Phantom Opera Ghost 08:41
 
Rok wydania: 2001
Gatunek: Heavy/Power Metal
Kraj: USA
 
Skład zespołu:
Matt Barlow - śpiew
Larry Tarnowski – gitara prowadząca
Jon Schaffer – gitara rytmiczna, prowadząca, akustyczna, śpiew, mandolina, instrumenty klawiszowe
Richard Christy - perkusja
Goście:
Yunhui Percifield - śpiew "The Phantom Opera Ghost"
Jim Morris - chórki, instrumenty klawiszowe, solo gitarowe "Ghost of Freedom"
Howard Helm - organy "The Phantom Opera Ghost"
Steve DiGiorgio - bas
 
Something Wicked This Way Comes był dowodem na progresywne łagodzenie muzyki Iced Earth celem dotarcia do jak największej ilości odbiorców. Trzy lata później, został nagrany Horror Show, na którym zebrał się całkiem solidny skład i gościnnie zagrał tu legendarny basista DiGiorgio, oczywiście jednak zbyt wiele go tu nie słychać.
 
Wolf to całkiem solidny otwieracz, choć już pokazuje zmęczenie Barlowa muzyką zupełnie siłowym i sztucznym wrzaskiem. Dalej są galopady, tnące gitary… Wszystko na swoim miejscu, wraz z zabójczą perkusją i refrenem i wzmaga apetyt na więcej. Niestety, dalej jest już różnie. Damien byłby udany, gdyby nie był tak jednostajny i monotonny, absolutnie nic ciekawego się w nim nie dzieje i ukazują się najgorsze cechy albumów poprzednich przez sztuczne wydłużanie i "progresję". Jack to prawdziwa nędza, gitary są ospałe, wokalnie jest to okropne i aż trudno uwierzyć, że to ten sam Barlow, który śpiewał tak mocne kawałki jak Dante's Inferno. Ghost of Freedom to jeszcze większy atak mydłem i jest to akustyczna, strasznie płytka ballada, która prawdopodobnie jest odrzutem z dwóch płyt poprzednich. Im-Ho-Tep (Pharaoh's Curse) to fatalnie wpleciony i modny motyw starożytny, a „Jekyll & Hyde” to znów nędza. Przy Dragon’s Child i Frankenstein zaczynam się zastanawiać, czy to nadal Iced Earth czy może już inny garażowy zespół trzeciej ligi, bo kompletnie nie ma tu mocy i jaj. Dracula miał szansę być dobrym utworem, ale wszystko położył Barlow swoją kiepską formą wokalną. The Phantom Opera Ghost brzmi jak próba odkupienia, ale pociąg odjechał, a zespół wpłynął na taką mieliznę,
Bonusem jest Transylvania i to jest solidnie odegrane, tylko co z tego, skoro to cover Iron Maiden?
Może trzeba było jednak zostać coverbandem?
 
Poza solidnym brzmieniem, otwieraczem i kilkoma momentami, to mamy do czynienia z klapą. Jest nudno, jest siłowo, bez mocy i jak na koncept o  potworach (no bo przecież Kuba Rozpruwacz to był potwór i ikona horrorów), to mało to straszne i nawet nie oddaje to klimatu. Już chyba Saga Zmierzch jest straszniejsza i lepiej oddaje ducha horroru.
Jakiś czas później z zespołu odszedł Matt Barlow i można by powiedzieć, że jest to ostatni nagrany z nim album. Ale jak wiadomo wróci. W końcu, oni zawsze wracają...

 
Ocena: 4.8/10

SteelHammer
Odpowiedz
#7
Iced Earth – Iced Earth (1990)

[Obrazek: R-1071879-1556181773-4043.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Iced Earth 05:22         
2. Written on the Walls 06:07      
3. Colors 04:51   
4. Curse the Sky 04:41    
5. Life and Death 06:08                   
6. Solitude 01:44               
7. Funeral 06:15                
8. When the Night Falls 09:02
 
Rok: 1990
Gatunek: Thrash/Power Metal
Kraj: USA
 
Skład zespołu:
Gene Adam - śpiew
Jon Schaffer - gitara, śpiew
Randy Shawver - gitara, śpiew
Dave Abell - bas
Mike McGill – perkusja

 
Jon Schaffer zaczął swoją przygodę już 1984 roku pod nazwą The Rose, która została zmieniona na Purgatory, a w 1988 roku, za radą przyjaciela, przemianował zespół na Iced Earth. Skład nigdy nie był stabilny i ciągle się zmieniał, jednak w 1989 w końcu udało się zebrać stabilny skład, nagrać demo dla wytwórni, po czym zebrać się i nagrać swój debiut dla Century Media.
 
1990 rok to był ciężki rok dla metalu, szczególnie w USA, gdzie królowała rozwijająca się scena grudge, groove i death metalu.
Schaffer postawił na power metal lekko podbarwiony thrash metalem i już na tym debiucie słychać charakterystyczne, rwane riffy Schaffera  i to słychać już w drugiej połowie Iced Earth, który tak naprawdę mógłby się od tego momentu zaczynać.
Written on the Walls bardziej zachęcający pod tym względem, znacznie agresywniejszy i energiczny, ale akustyczna partia zupełnie niepotrzebna i w tamtym okresie taki typ grania był zarezerwowany tylko dla Metal Church. Colors bardzo dobre, bardziej zwarte i konkretniejsze w przesłaniu bez rozmydlania i niepotrzebnych prób urozmaicania wszystkiego. Curse the Sky to półballada, z jakich będzie później znany Iced Earth. Wiadomo, utwór ważny, dobre solo, muzycznie solidny, ale leży głównie przez wykonanie i dłużej nie da się tego przemilczeć, ale Gene Adam to wokalista fatalny i w drugiej lidze USPM śpiewali lepsi. W trakcie akustycznych przerywników tylko uwypukla się jego brak umiejętności i to wychodzi też we wstępie Life and Death. Bardzo dobra perkusja, fajne sola i klasyczne riffy Schaffera. Solitude i Funeral to utwory instrumentalne, solidne, chociaż technicznie nie ma nad czym się zachwycić, to i się dłuży. Chciałoby się, aby ktoś to zaśpiewał. Ale pamiętając, jaki jest wybór, to może to i lepiej, że nie zaśpiewał…
When the Night Falls to klasyczny kolos Iced Earth, klimat jest świetny i gitary znów bardzo dobre. Fajnie to wszystko buja, zmiany tempa płynne, sola dobre i to chyba najlepiej przemyślana kompozycja tej płyty.
 
Wszyscy zagrali dobrze, co mieli zagrać, poza Gene Adamem, który tak naprawdę kładzie ten LP kompletnie. Niedługo po nagraniu tej płyty rozstał się z zespołem. Kompozycyjnie jest dobrze, ale słychać jeszcze, że to debiut, są poszukiwania stylu i nie do końca wszystko jest dopracowane i przemyślane.
Brzmienie jest bardzo średnie i surowe, chociaż moim zdaniem najlepiej ten album podsumował sam lider zespołu i pozwolę sobie go tutaj zacytować.
„Shitty sound, shitty vocals”
Nic dodać, nic ująć.
 
Ocena: 6/10
 
SteelHammer
Odpowiedz
#8
Iced Earth – Night of the Stormrider (1991)

 [Obrazek: R-2453656-1367269142-4146.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Angels Holocaust 04:52          
2. Stormrider 04:48          
3. The Path I Choose 05:53            
4. Before the Vision 01:35           
5. Mystical End 04:44       
6. Desert Rain 06:57         
7. Pure Evil 06:33               
8. Reaching the End 01:11             
9. Travel in Stygian 09:32
 
Rok: 1991
Gatunek: Power Metal
Kraj: USA
 
Skład zespołu:
John Greely - śpiew
Jon Schaffer - gitara, śpiew
Randy Shawver - gitara
Dave Abell - bas
Richey Secchiari – perkusja

 
Debiut Iced Earth, mimo bardzo przeciętnej produkcji i kiepskim wokalistą przyjął się całkiem nieźle i ledwie rok później ekipa Schaffera zaatakowała ponownie, wymieniając Gene Adama na Johna Greely za mikrofonem, i perkusistę Mike’a McGilla na Richey’a Secchairi, który zaliczył tylko ten jeden występ.
 
Rozpoczęcie od klasycznego „O Fortuna” w Angels Holocaust i wplatanie tych elementów symfonicznych w trakcie jest bardzo dobre. Ogólnie bardzo dobry numer i od razu widać, że Schaffer już wie, co chce grać. Stormrider bardzo dobry od strony technicznej, z chwytliwym i mocnym refrenem, a następujący zaraz po nim The Path I Choose niszczy na wejściu rwanymi gitarami i odległymi zaśpiewami. Dalej świetne łamańce, płynne przejścia, ciekawe sola. Z tego utworu spokojnie można by było stworzyć z 3. Może trzeba było któryś z tych pomysłów przelać do Mystical End, który poza świetną częścią środkową i najlepszymi solami na płycie, niestety nie porywa. I trochę szkoda, że tak nie gra Schaffer i Shawver wszędzie.
Desert Rain bardzo dobry i to chyba zapowiedź tego, co nadejdzie kilka lat później, chociaż może nie aż w tak dobrej formie. Prawie siedem minut muzyki, a w ogóle tego nie czuć i Mystical End blednie przy tym coraz bardziej, poza kwestią  solówek, chociaż i tutaj są one bardzo dobrze, ale to, co się dzieje w obrębie samej kompozycji, zmiany tempa i grad melodii jest wyższej próby. No, może tylko to zakończenie za bardzo przesłodzone…
Pure Evil demoluje. Świetnie perkusja nadaje tempo temu wszystkiemu i płynność zmiany temp godna podziwu. Bardzo pewnie, melodyjnie, ale z kopem zagrane i tego brakowało na debiucie.
Wieńczący to wszystko Travel In Stygian świetnie podsumowuje zawartość, są klawisze tworzące posępne tło jak to miało miejsce w otwieraczu, jest mrok, klasyczne rwane riffy i bardzo dobra perkusja Richey’a Secchiari, który już nigdy więcej na tym instrumencie na żadnej płycie nie zagrał. Może Schaffer wokalnie niekoniecznie się udziela, ale pod względem instrumentalnym petarda, która nie nudzi i trzyma od początku do końca.
 
W tym wszystkim są jeszcze dwie miniatury, które są bardzo średnie głównie ze względu na to, że uwypuklają braki Johna Greely’a, który jest bardzo przeciętnym rzemieślnikiem. To nie jest głos do ballad. W wysokich partiach skrzeczy strasznie i ogólnie brzmi on dość siłowo. Najlepiej chyba brzmi przy galopadach, ale to raczej dlatego, że bardziej człowiek koncentruje się na tle. Nie jest tak zły jak Gene Adam, ale nie zaszkodziłby tu lepszy wokalista.
Podobnie brzmienie, jest niebo lepiej niż na debiucie, ale są momenty, gdzie jednak perkusji brakuje trochę mocy i brzmi płasko.
Iced Earth pewny swego i zdecydowany, już nie jest poszukujący i niepewny jak na debiucie i wiedzą, co chcą grać.
Po wydaniu tego albumu było kilka koncertów, po czym w ramach protestu Schaffer na jakiś czas zawiesił działalność i powrócił z nowym składem w 1995 roku.
 
Ocena: 8,1/10

SteelHammer
Odpowiedz
#9
Iced Earth - The Crucible of Man (2008)

[Obrazek: R-1449847-1506148879-8069.jpeg.jpg]

Tracklista:
1.  In Sacred Flames 01:29   
2. Behold the Wicked Child 05:38   
3. Minions of the Watch 02:06
4. The Revealing 02:40         
5. A Gift or a Curse 05:34    
6. Crown of the Fallen 02:48
7. The Dimension Gauntlet 03:12     
8. I Walk Alone 04:00          
9. Harbinger of Fate 04:43    
10. Crucify the King 05:36   
11. Sacrificial Kingdoms 03:58        
12. Something Wicked (Part 3) 04:31          
13. Divide and Devour 03:15           
14. Come What May 07:24   
15. Epilogue   02:21
 
Rok: 2008
Gatunek: Heavy/Power Metal
Kraj: USA
 
Skład zespołu:
Matt Barlow - śpiew
Jon Schaffer – śpiew, gitara, bas, instrumenty klawiszowe
Brent Smedley - perkusja
 

Oni zawsze wracają… I tym razem się sprawdziło, Barlow po kilku latach powrócił do zespołu, a Owens szybko pożegnał się z zespołem. Człowiek orkiestra Jon Schaffer szybko się uwinął z kolejną częścią opowieści i już ledwie rok po Framing Armageddon otrzymaliśmy nowy krążek.
 
Wielu wypatrywało powrotu Barlowa jak objawienia, a mało nad czym jest się zachwycić i z początku trudno stwierdzić, czy to wina przeciętnego repertuaru, jak w o połowę za długim Behold the Wicked Child, gdzie refren został już ograny przez zespół do cna, a wstawki wokalne nic nie wnoszą, czy jednak w Minions of the Watch słaba kompozycja idzie w parze z kiepską formą. Siłowość i sztuczność bije też niestety z The Revealing, z kolei A Gift or a Curse przesłodzony i za długi – kto by się spodziewał, że Schaffer zapuści się w rejony rozmarzonej, słonecznej plaży. The Dimenson ograne do bólu, ale jak dobrze jest słyszeć tyle energii w tym zespole, i nawet Barlow jakby żywszy w tym wszystkim, tylko szkoda, że utwór kompletnie leży brakiem pomysłu w drugiej połowie, gdzie nic się nie dzieje.
I Walk Alone to petarda tej płyty i pokazuje, że jednak Schaffer coś potrafi kompozycyjnie jeszcze z siebie wykrzesać. Dużo tu patosu, nerwowych, a nawet krzyczących na modłę Owensa gitar. Podniosły i pełen patosu i zastanawia, jak by to brzmiało, gdyby zaśpiewał Owens. Aż szkoda, że Barlow bez formy tu śpiewa i jakby od niechcenia. Harbringer of Fate niestety bardzo przeciętny i tylko chóry jakoś to ratują, Crucify the King bardzo słabe i to granie, które ograły już inne amerykańskie zespoły, choć nie tylko. Do tego fatalny i siłowy Barlow. Sacrifacial Kingdom ograny do bólu, byłby dobry, gdyby nie fatalna forma Barlowa i marny duet wokalny. Divide and Devour to przeciętny odrzut z Demons and Wizards, który nawet na tym projekcie by nie robił zbyt wielkiego wrażenia. Pozytywem tutaj jest Come What May i to chyba najbardziej przemyślana kompozycja na płycie i w końcu Barlow wykrzesał z siebie choć trochę pasji, chociaż i tak pozostawia sporo do życzenia.
Miła dla ucha półballada z klasycznymi riffami i fajnym, refleksyjnym klimatem.
 
Brzmienie mocniejsze niż wcześniej, więcej power niż heavy, ustawione pod walory głosowe Barlowa. Szkoda tylko, że śpiewa, jakby nie chciał tam być i jego forma jest ogólnie fatalna. Płyta bardzo męcząca, wysysająca wszystkie moce życiowe i przyprawiająca o ból głowy.
Może jednak trzeba było się przeprosić z Adamem wcześniej, a nie dopiero przy okazji „nowego” Purgatory?
Chociaż co za różnica, skoro i tak nie ma do czego śpiewać.
To już chyba wolę The Glorious Burden.
 
Jakiś czas po nagraniu tego albumu Barlow odszedł, a na jego miejsce wskoczył Stu Block, który chwalebnie tchnął nowe życie w tego trupa.
 
Ocena: 5/10

SteelHammer
Odpowiedz
#10
Iced Earth – The Glorious Burden (2004)

[Obrazek: R-2076038-1304408194.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Declaration Day 05:00                 
2. When the Eagle Cries 04:07    
3. The Reckoning (Don't Tread on Me) 04:56       
4. Attila 05:36      
5. Red Baron / Blue Max 04:05  
6. Hollow Man 04:26       
7. Waterloo 05:49              
8. Valley Forge 04:46        
9. The Devil to Pay 12:13               
10. Hold at All Costs 07:06           
11. High Water Mark 12:35
 
Rok: 2004
Gatunek: Heavy/Power Metal
Kraj: USA
 
Skład zespołu:
Tim Owens - śpiew
Jon Schaffer - gitara, śpiew
James MacDonough - bas
Richard Christy – perkusja
Gościnnie:
Ralph Santolla – gitara
Jim Morris – gitara
 

Po bijącym przeciętnością, a nawet miernotą Horror Show, w 2003 roku Matt Barlow odchodzi z zespołu, aby walczyć o lepsze jutro jako policjant. Jon Schaffer doszedł do wniosku, że tak będzie lepiej po tym, jak Matt nie śpiewał na próbach tak, jakby on tego chciał, więc rozstali się w przyjacielskich warunkach.
Na jego miejsce tym czasowo miał przyjść Tim „Ripper” Owens i zaliczyć gościnny występ, jednak ostatecznie został na dłużej po tym, jak świat obiegła wieść, że Halford wraca do Judas Priest.
 
Tak naprawdę na tej płycie ucierpiał najbardziej chyba sam Owens, który nie mógł pozbyć się metki „zastępcy” i jego występ tutaj tylko to przypieczętował. Kompletnie inny wokalista, z wyższym głosem od Barlowa. Słychać, że kompozycje były raczej pisane pod niego niż Rippera.
Zamiast rozważyć zmianę kompozycji, a tych pozostawienie w szafie celem zbierania kurzu czy wypuszczenia kultowej re-edycji za sto lat, postawiono na zmianę brzmienia, przez co gitary są bardzo miękkie, momentami bardzo niewyraźne i płaskie, i prowadzi tu to wszystko Richard Christy.
Do samego zespołu poza Schafferem pod względem technicznym trudno się tu przyczepić, bo  Owens zaśpiewał najlepiej, jak miał szansę , Richard Christy też zagrał dobrze i trudno obwiniać aktorów o kiepskiego reżysera. Santolla gra z klasą tam, gdzie go słychać, tylko co z tego, skoro to przepada w zalewie przeciętnych czy wręcz kompromitujących kompozycji?
Jak sprawdzić, żeby Owens zabrzmiał fatalnie słychać w fatalnym Greenface, który na szczęście jest bonusem do edycji digi.
Kompozycyjnie jest kompletnie bez polotu i leniwie jak w Declaration Day z bardzo miękkim refrenem, który jest strasznie przesłodzony i wyprany z jakiejkolwiek mocy.
Tutaj są tylko drobne przejawy starego Iced Earth i wokalista słychać, że lepiej się odnajduje w takich utworach jak The Reckoning czy prostacko zagranym Red Baron/Blue Max, który w morzu przeciętniactwa tego albumu brzmi dobrze. Hollow Man to nawet nie jest taka zła ballada, chociaż słychać, że tu potrzebny był Barlow…
No i jest jeszcze trylogia Gettysburg (1863) i mimo jej kolosalnej długości 30 minut, to nie ma zbyt wiele do powiedzenia. The Devil to Pay to symfoniczne nudziarstwo bez polotu z bardzo słabym refrenem i chyba Hold at All Costs można uznać za „czołówkę” tej płyty, bo jest solidny refren, dobra melodia i Owens śpiewa bardzo dobrze. High Water Mark to niestety finał równie nudny i z tymi samymi problemami, co The Devil to Pay, przekombinowane i kompletnie bez zawartości, chyba tylko końcówka go ratuje. Te utwory są zbyt płytkie i proste, aby trwać tak długo.
Kto chce posłuchać prawdziwego Gettysburga czy grania historycznego w wydaniu heavy, lepiej spędzić ten czas z Astral Doors, Civil War, Steel Assassin czy Running Wild, chociaż oczywiście zespołów jest znacznie, znacznie więcej.
 
Przeciętna płyta, przeciętnie wyprodukowana i ostatecznie zagrana bez serca i w większości bez przekonania. Niezbyt wymyślne melodie, słabe refreny i płaskie gitary.
Szkoda Owensa, szkoda Chrity’ego i innych utalentowanych ludzi, którzy wzięli udział w nagraniu czegoś tak chałupniczego.
 
Ocena: 5.5/10
 
SteelHammer
Odpowiedz
#11
Iced Earth - Plagues of Babylon (2014)

[Obrazek: R-5261247-1388974246-4161.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Plagues of Babylon 07:47
2. Democide 05:22
3. The Culling 04:26
4. Among the Living Dead 05:14
5. Resistance 04:49
6. The End? 07:13
7. If I Could See You 03:55
8. Cthulhu 06:04
9. Peacemaker 05:02
10. Parasite 03:30
11. Spirit of the Times (Sons of Liberty cover) 05:05
12.Highwayman (Jimmy Webb cover) 03:12

Rok wydania: 2014
Gatunek: Heavy/Power Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:
Stu Block - śpiew
Jon Schaffer - gitara, śpiew
Troy Seele - gitara
Luke Appleton - gitara basowa
oraz
Raphael Saini - perkusja


Skład z roku 2011 utrzymał się w ICED EARTH tylko częściowo. Pojawił sie dosyć nieoczekiwanie Luke Appleton (ex FURY UK) i jego raczej można się było spodziewać w ABSOLVA...  Schaffer nie znalazł także stałego perkusisty w tym czasie, gdy nagrywana była ta płyta i skorzystał z pomocy Brazylijczyka Raphaela Saini, który zagrał w ogromnej liczbie zespołów w poprzednim dziesięcioleciu, ale jakoś nigdy nie zdołał się wybić na pierwszy metalowy plan. Ponadto sporo gości w chórkach no i oczywiście z wiadomych powodów Hansi Kürsch w kilku kompozycjach jako drugi wokalista.
Album wydała wytwórnia Century Media Records w styczniu 2014, rzecz jasna na najróżniejszych nośnikach i w wersjach kolekcjonerskich, bo czego by iCED EARTH nie grał, to się to zawsze dobrze sprzedawało.

Płytę otwiera najdłuższy Plagues of Babylon i to już jest zabieg poniekąd zaskakujący, tym bardziej że numer to powolny, duszny, miarowy i chwilami wręcz minimalistyczny w formie, wystawiający fanów szybszego heavy/power/thrashu Schaffera na próbę cierpliwości. Rozkręca się to bardzo długo i na pewno zadowoliłoby miłośnika power/doom w modern oprawie. Czy fana korzennego ICED EARTH też? Niekoniecznie.
Tak, czy inaczej słychać jednak, że będzie inaczej niż na "Dystopia", na pewno mroczniej, na pewno ciężej, choć nad tym ciężarem trzeba by się głębiej zastanowić...
Democide mimo niemrawego początku rozkręca się w bardzo dynamiczny power/heavy/ thrash z bardzo dobrą ponurą melodią i gitarami ryczącymi z chirurgiczną precyzją. Chyba trzeba tu będzie brać poprawkę na to wolne rozwijanie się akcji w przydługich wstępach. I na to, że nacisk będzie jednak na refreny, bo poza umiarkowaną melodyjnością refrenu nic nie wnoszą miałkie gitarowo The Culling czy Among the Living Dead. Mrok i strach najwyżej na poziomie RAVENSTHORN. Resistance jest taki nieco bardziej przyjazny w narracji i jest coś ze stylu bardziej ponurych opowieści BRAINSTORM. Bardzo dobry numer, o ile ktoś uważa, że ten bardziej lajtowy BRAINSTORM jest bardzo dobry. The End? jest pytaniem retorycznym. Oczywiście, że to nie koniec, na razie jednak trochę plumkania na gitarze akustycznej i smutnego sentymentalizmu, jako wstęp do mało wyrazistego numeru, który poza raczej trywialnymi smutnymi ornamentacjami gitarowymi przypomina reprise Plagues of Babylon i lekko usypia. Metalowe ballady zawsze na plusie i tu jest If I Could See You, gustowna i profesjonalnie rozegrana z bardzo dobrą aranżacją ogólną, no i Stu Block tu autentycznie jest rewelacyjny. Łagodnie zaczyna się także Cthulhu i jest tu dramatyzm w dalszej części, ale czemu podany w taki jednostajny sposób. Kilka monumentalnych pompatycznych przejść i chóralny refren (taki sobie) to trochę za mało jak na opisywany tu dramat ludzkości.
Hit i ultra killer z tego albumu? Oczywiście fenomenalny Peacemaker ! Coś pięknego w pierwszej części i jakże stosowne rozwinięcie, lekko chłodne i lekko mroczne. Znakomita dostojna galopada i naprzemienne gitarowe ozdobniki. Stu Block prawdziwie drapieżny i prawdziwie dramatyczny. Żeby nie było za fajnie to zasadnicza część albumu kończy się w miarę nijakim Parasite, gdzie jednak są w refrenach przebłyski kapitalnej melodii.
Na płycie umieszczone są jeszcze dwa covery i jak dla mnie cover autorskiego projektu Schaffera SONS OF LIBERTY Spirit of the Times jest najlepszą rzeczą jaką można usłyszeć na tym albumie. W takim wykonaniu i z takim wokalem Stu Blocka to naprawdę poruszający utwór. Schaffer gra przepięknie solo, dużo lepsze niż w oryginalnej wersji. Po prostu jest metal.
Jest zaduma i jest wzruszenie.

W kwestii brzmienia odnosi się wrażenie spłaszczenia. Tak trochę nu metalowo te gitary brzmią, ni to SKLIPNOT ni to KORN, czy ja się tam one nazywają... Podobnie perkusja. Raphael Saini ma to ustawione pod bardziej modern granie i raczej zostało tu za bardzo zmasterowane w tym kierunku.
Płyta jednak inna niż "Dystopia", z jednej strony zrealizowana dosyć nowocześnie, z drugiej chyba dosyć głęboko sięgająca w przeszłość zespołu, zwłaszcza w okres z Barlowem. Trudno grać z niewyobrażalną energią, gdy się gra metal od 25 lat. Z czasem każdy nieco opada z sił i łagodnieje, nawet IRON MAIDEN. Rzecz jasna nie dotyczy to FORTE !
Ogólnie dobra płyta, po prostu dobra płyta pod szyldem ICED EARTH, trochę posępna, ale posępna w przystępny, melodyjny sposób.

ocena 7,5/10

new 10.10.2019
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz
#12
Iced Earth - Incorruptible (2017)

[Obrazek: R-10445663-1497598852-6859.jpeg.jpg]

Tracklista:
1. Great Heathen Army 05:19
2. Black Flag 04:56
3. Raven Wing 06:25
4. The Veil 04:47
5. Seven Headed Whore 03:00
6. The Relic (Part 1) 04:59
7. Ghost Dance (Awaken the Ancestors) 06:35
8. Brothers 04:54
9. Defiance 04:08
10. Clear the Way (December 13th, 1862) 09:30

Rok wydania: 2017
Gatunek: Heavy/Power Metal
Kraj: USA

Skład zespołu:
Stu Block - śpiew
Jon Schaffer - gitara, instrumenty klawiszowe, śpiew
Jake Dreyer - gitara
Luke Appleton - gitara basowa
Brent Smedley - perkusja


W roku 2017 ICED EARTH postanawia zaprezentować po porostu melodyjny epicki i heroiczny heavy/power metal. Bez kombinowania, bez udziwnień, z nowym gitarzystą Jake Dreyerem. Dreyer jest młodym gitarzystą nowego pokolenia, uzdolnionym i mającym duży wkład w sukces progressive heavy/power metalowego zespołu WITHERFALL. W roku 2013 był także najjaśniejszym punktem WHITE WIZZARD na ich albumie "The Devils Cut". Po raz czwarty pojawia się w składzie ICED EARTH perkusista Brent Smedley i to także pozytywny akcent tego LP, wydanego przez Century Media Records w czerwcu 2017 roku.

Melodyjny epicki heavy power... To już słychać w konstrukcji wstępu do Great Heathen Army i ta kompozycja rozwija się z dramatyczną surowością przy dużej dawce melodii. Ten dramatyzm, wydobyty doskonale w wokalach Blocka nadaje tej płycie specyficzny wyraz i chyba ICED EARTH pod tym względem jest aż tak bardzo wyrazisty. Black Flag to doskonała kontynuacja tej heroicznej narracji, bez speedu i power/thrashowej agresji, za to z wybornymi wokalami wysokimi. Świetny rozległy i potoczysty refren, wyborne partie gitarowe z gustownymi ornamentacjami i ozdobnikami.
Raven Wing, mniej masywny jest w części pierwszej mniej wyrazisty niż poprzednie utwory, ale część instrumentalna prezentuje się doskonale, zwłaszcza w solo i nieoczekiwanym przejściu do bardzo delikatnego grania z gitarą akustyczną.

Te wszystkie łączenia mocniejszych gitar z partiami bardzo łagodnymi i wysmakowanymi są na tej płycie wyjątkowo udane i to słychać w dostojnym The Veil .
ICED EARTH cały czas pamięta, że jest zespołem amerykańskim i nazywa się ICED EARTH i typowy gwałtowny i drapieżny numer w starym stylu to Seven Headed Whore, a także nieco łagodniejszy w refrenie Defiance. Jest to  tak samo umiarkowanie atrakcyjne jak wszystkie tego typu numery zespołu od 25 lat. Trochę traci impet ta płyta w środkowej części, także za sprawą The Relic (Part 1), ciekawego w sposobie wykonania refrenu, ale ogólnie nieco bezstylowego, oraz instrumentalnego Ghost Dance (Awaken the Ancestors), który jest solidny gitarowo i znakomity w pewnych partiach perkusji, ale z wokalem byłoby to zdecydowanie bardziej interesujące, nawet kosztem wydłużenia o kolejne trzy minuty.
W Brothers wraca melodyjny dramatyzm, szczególnie we wspaniałym podniosłym i pompatycznym refrenie i do tego śpiew Stu Blocka zachwyca. Mocarny wokal, znakomity wokalista i tylko trzeba umiejętnie wykorzystać jego możliwości. Nie można zapominać, że na tym albumie wspiera go bardzo kompetentny chórek, który umie śpiewać zespołowo, a nie tylko robić gang backing choirs.
Clear the Way (December 13th, 1862) przypomina czasy i styl muzyczny z Gettysburg, trochę złagodzony w ogólnej aranżacji i te prawie dziesięć minut to uporczywe power/thrashowe riffowanie z epickim zacięciem, wzmocnieniami w chórkach i mniej ciekawym refrenem niż można by się było spodziewać. Na pewno największe wrażenie robią celtyckiego, irlandzkiego pochodzenia motywy w części instrumentalnej, generalnie jednak brak tej kompozycji szlifu, który czyniłby ją monumentalną. Trochę nadrabia tu sama końcówka, ale to jednak za mało.

Produkcja jest wyborna, ustawienie perkusji wzorcowe (blachy, blachy!), podobnie gitar i jedynie gdyby bas był nieco mocniejszy (miejscami), to byłby pełen ideał.
Słychać, że gra tu Brent Smedley, to typowe partie perkusji ICED EARTH, doskonale się tu także dogaduje muzycznie z Luke Appletonem. Zresztą także Schaffer i Dreyer tworzą zgrany duet i wcale nie można powiedzieć, że Jacob tylko tu podgrywa Staremu Mistrzowi. To jest naprawdę wysokiej klasy gitarzysta z własnym obliczem.
Gdyby nie kilka nieco słabszych, archetypowych dla grupy kompozycji, to można by uznać ten Lp za wybitny. Do tego jednak nieco brakuje, na pewno w opcji kompozycyjnej, bo wykonanie w wielu miejscach zachwyca. Epicki, heroiczny heavy/power otwarty pod względem gatunkowym na cały świat, a nie tylko na Amerykę.

ocena: 8,3/10

new 9.11.2019
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 4 gości