19.06.2018, 09:41:19
Damien Thorne - End of the Game (2011)
Tracklista:
1. The Clincher 06:45
2. Face Reality 05:16
3. Me Against the World 03:33
4. Fire 05:01
5. You'll Come Around 03:56
6. Indulgence 03:07
7. Tarantula 03:31
8. Fistful of Regret 04:14
9. End of the Game 04:20
10. Not Without a Fight 07:07
11. Psychosis 04:14
12. Curtain Call 03:28
13. Traume 04:22
14. Escape of Die 2012 04:02
Rok wydania: 2011
Gatunek: Power Metal
Kraj: USA
Skład zespołu:
Martin DeBourge - śpiew
Ken Starr (Mandat) - gitara
Rick Browz - bas
Mike Browz - perkusja
Ocena: 3,5/10
28.04.2011
Tracklista:
1. The Clincher 06:45
2. Face Reality 05:16
3. Me Against the World 03:33
4. Fire 05:01
5. You'll Come Around 03:56
6. Indulgence 03:07
7. Tarantula 03:31
8. Fistful of Regret 04:14
9. End of the Game 04:20
10. Not Without a Fight 07:07
11. Psychosis 04:14
12. Curtain Call 03:28
13. Traume 04:22
14. Escape of Die 2012 04:02
Rok wydania: 2011
Gatunek: Power Metal
Kraj: USA
Skład zespołu:
Martin DeBourge - śpiew
Ken Starr (Mandat) - gitara
Rick Browz - bas
Mike Browz - perkusja
Wywodzący się z Chicago DAMIEN THORNE, choć należał do najbardziej obiecujących zespołów z tego miasta jakie pojawiły się w połowie lat 80tych, to szczęścia nie miał. Ich drugi album "Wrath of Darkness" z różnych pozamuzycznych powodów się ukazał, a gdy zespół w poszukiwaniu lepszych warunków przeniósł się do Kalifornii, napotkał na mur obojętności.
Skład się wykruszył i lider Ken Starr (Mandat) musiał wciąż szukać nowych, jakoś przetrwać lata kryzysu. Gdy moda na starsze zespoły zapanowała w USA DAMIEN THORNE skorzystał na tym niewiele i jedynie zaprezentował w 2001 swoją nie wydaną płytę, a w 2005 nowy premierowy materiał na LP "Haunted Mind". Znów zaległa cisza na lata i dopiero teraz, w kwietniu, grupa z nowym wokalistą zaprezentowała kolejną, wydaną własnym sumptem płytę.
Skład się wykruszył i lider Ken Starr (Mandat) musiał wciąż szukać nowych, jakoś przetrwać lata kryzysu. Gdy moda na starsze zespoły zapanowała w USA DAMIEN THORNE skorzystał na tym niewiele i jedynie zaprezentował w 2001 swoją nie wydaną płytę, a w 2005 nowy premierowy materiał na LP "Haunted Mind". Znów zaległa cisza na lata i dopiero teraz, w kwietniu, grupa z nowym wokalistą zaprezentowała kolejną, wydaną własnym sumptem płytę.
W stylu zmieniło się sporo i teraz można mówić o tym zespole jako power metalowym, grającym ten power metal według starej ubiegłowiecznej receptury. To zawsze daje powody do porównań z tamtymi dobrymi czasami. Dla DAMIEN THORNE to porównanie nie wypada dobrze. Power metal amerykański nie musi się charakteryzować słowiczym śpiewem, męskie mocne głosy są tu jak najbardziej na miejscu, jednak coś trzeba jednak potrafić. Martin DeBourge to tymczasem wokalista z przypadku, irytujący chrapliwy krzykacz, którego się słuchać nie da. Fałsze w wyższych partiach rażące i odbiera on chęć do słuchania tej płyty. Przykład "Face Reality" jest tu najlepszą ilustracją. Do tego bardzo marna jest produkcja tego albumu. Surowizna owszem, garażowa stylizacja owszem, ale tu z tym wszystkim przedobrzono.
Self production nie jest tu żadnym usprawiedliwieniem, bo płyt wyprodukowanych własnym przemysłem jest obecnie mnóstwo, a wiele z nich brzmi wzorcowo w każdej konwencji.
Nudno grają power metal z dziwną pracą basu i okropnie łomoczącą perkusją i tylko Starr trochę to wszystko ratuje gitarą. Chaos wdziera się w każdy niemal numer, rozłażą się one w szwach i raz mamy podjazdy pod powerowo grany stary BLACK SABBATH, to znów nieudolne zagrywki pod wczesny HELSTAR i zespoły rycerskie ("End of the Game"), przy czym ta rycerskość pozbawiona jest wszystkiego, co urzeka w US power. Klimatu brak, wyrazistych melodii brak. Tam gdzie grają bardziej rockowo, jak w "Fire" wychodzi z powodu wokalu bardzo amatorsko, mimo wsparcia. Można brnąć dalej i szybki "Indulgence" jest takim jaśniejszym punktem, może dlatego, że przypomina to co grali ćwierć wieku wcześniej - drapieżny speed heavy z konkretną melodią. Instrumentalny "Tarantula" to pozbawiony treści wypełniacz, a płyta jest wystarczająco długa, żeby się zdążyć wynudzić. Dużo przypadkowości, dużo grania dla grania...
Najdłuższy "Not Without a Fight" ma cechy balladowe i próbują tu także budować klimat grając wolniej, potem to wszystko przyspiesza i fatalnie się prezentuje w rozwinięciu o bardziej epicko rycerskiej melodii. Potem znów usypiający raczej, niż skłaniający do refleksji spokojny finał. Przeciętność. Przeciętność do końca albumu. Jakaś próba budowania power metalowej psychodelii na bazie basu i Sabbsów czy nawet MERCYFUL FATE w "Psychosis", prostacko do przodu w "Curtain Call", mrocznie i nijako zarazem w "Traume" i okropna nowa wersja "Escape or Die 2012" z debiutu. To jest nie do zniesienia i tyle.
Self production nie jest tu żadnym usprawiedliwieniem, bo płyt wyprodukowanych własnym przemysłem jest obecnie mnóstwo, a wiele z nich brzmi wzorcowo w każdej konwencji.
Nudno grają power metal z dziwną pracą basu i okropnie łomoczącą perkusją i tylko Starr trochę to wszystko ratuje gitarą. Chaos wdziera się w każdy niemal numer, rozłażą się one w szwach i raz mamy podjazdy pod powerowo grany stary BLACK SABBATH, to znów nieudolne zagrywki pod wczesny HELSTAR i zespoły rycerskie ("End of the Game"), przy czym ta rycerskość pozbawiona jest wszystkiego, co urzeka w US power. Klimatu brak, wyrazistych melodii brak. Tam gdzie grają bardziej rockowo, jak w "Fire" wychodzi z powodu wokalu bardzo amatorsko, mimo wsparcia. Można brnąć dalej i szybki "Indulgence" jest takim jaśniejszym punktem, może dlatego, że przypomina to co grali ćwierć wieku wcześniej - drapieżny speed heavy z konkretną melodią. Instrumentalny "Tarantula" to pozbawiony treści wypełniacz, a płyta jest wystarczająco długa, żeby się zdążyć wynudzić. Dużo przypadkowości, dużo grania dla grania...
Najdłuższy "Not Without a Fight" ma cechy balladowe i próbują tu także budować klimat grając wolniej, potem to wszystko przyspiesza i fatalnie się prezentuje w rozwinięciu o bardziej epicko rycerskiej melodii. Potem znów usypiający raczej, niż skłaniający do refleksji spokojny finał. Przeciętność. Przeciętność do końca albumu. Jakaś próba budowania power metalowej psychodelii na bazie basu i Sabbsów czy nawet MERCYFUL FATE w "Psychosis", prostacko do przodu w "Curtain Call", mrocznie i nijako zarazem w "Traume" i okropna nowa wersja "Escape or Die 2012" z debiutu. To jest nie do zniesienia i tyle.
Doprawdy, płyta z kategorii "każdy grać może, ale nie każdy musi tego słuchać".
Może najbardziej zatwardziali fani pół garażowej surowizny Made In USA coś tu wykopią dla siebie, ale na to trzeba wiele cierpliwości i samozaparcia.
Może najbardziej zatwardziali fani pół garażowej surowizny Made In USA coś tu wykopią dla siebie, ale na to trzeba wiele cierpliwości i samozaparcia.
Ocena: 3,5/10
28.04.2011
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
"Only The Strong Survive!"