KEVIN HEYBOURNE, CZYLI HISTORIA ZMARNOWANEJ KARIERY
#1
Spowity mgłami Londyn drugiej połowy lat 70tych XX wieku to nie tylko narodziny legendy IRON MAIDEN. To także czary, szatan, okultyzm i początki "black" metalu, które dzisiejszym fanom gatunku wydać się mogą zaledwie rockowym plumkaniem.
Mistrzem Ceremonii był tu Kevin Heybourne. Młody, niezwykle uzdolniony gitarzysta, który w roku 1978 założył zespół o złowieszczej wówczas nazwie LUCIFER, zmienionej potem na ANGEL WITCH.
Być może gdyby nie nagła i niespodziewana eksplozja NWOBHM zespół ten osiągnąłby co najwyżej status barowego wykonawcy, a sam Heybourne zarabiałby na chleb powszedni ucząc gry na gitarze dzieci z dobrych londyńskich domów.
Nowa muzyka jednak poraziła słuchaczy i ANGEL WITCH, jak dziesiątki innych zespołów, ruszył na podbój muzycznego rynku, uzbrojony jednak nie tylko w entuzjazm, ale faktyczne umiejętności. Demo z roku 1979, potem skromny maxi singiel Sweet Danger.



Szokująca satanistyczna okładka i liczne pochwały w prasie i wśród słuchaczy, szczególnie pod adresem znakomitej gry samego Heybourne'a oraz tygodniowy pobyt utworu "Sweet Danger" na 75 miejscu radiowej listy rockowych przebojów w czerwcu 1980 roku.
Niby niewiele, ale ileż to zespołów nie osiągnęło niczego w tym burzliwym czasie.
Kolejne single nie do końca zauważone, ale trio Heybourne'a szykowało bombę, która wybuchła jeszcze w tym samym roku 1980, a miała tytuł po prostu "Angel Witch".
Triumf NWOBHM i album pomnikowy, któremu próbowano zarzucić wszystko - od obrazoburczych tekstów, poprzez słabą produkcję, aż do nieciekawego wokalu Heybourne'a.
Próby spełzły na niczym i płyta ta była i pozostanie kanonem NWOBHM.
Heybourne w jednej niemal chwili wyrósł na idola i wzór muzyka nowego rockowego pokolenia, które odrzucało stare granie lat 70tych tak w heavy rockowej jak i w punkowej odmianie.
[Obrazek: 3626.jpg]

Jakże jednak szybko meteor przemierza w blasku nieboskłon, aby nagle zgasnąć.
Tak nagle i niespodziewanie zgasła i gwiazda Heybourne'a. Jeszcze singiel Loser w 1981 roku i nastąpił koniec ANGEL WITCH.
Jedni twierdzą że nie mógł on znaleźć wspólnego języka z innymi muzykami, inni, że nie wytrzymał napięcia w faktycznej walce z konkurentami, którzy jeszcze niedawno byli przyjaciółmi, jeszcze inni, że wypalił się nagle jako kompozytor, któremu starczyło sił i talentu tylko na jeden album. Tak czy inaczej w jednej niemal chwili nadzieje na sukces w przyszłości zostały pogrzebane. Na krótko reaktywowany w 1982 zespół szybko rozleciał się nie zdziaławszy nic. Heybourne wtopił się w tłum grając krótko w nic nieznaczących lokalnych zespołach wciąż jednak wierzył w magię ANGEL WITCH.
Jako lider ANGEL WITCH zachował prawo do nazwy zespołu i w roku 1984 reaktywował grupę w zupełnie nowym składzie powierzając rolę wokalisty Dave Tattumowi. Wraz z basistą Gordelierem i perkusistą Hoggiem nagrał dwa albumy z muzyką heavy metal, luźno powiązaną z wcześniejszymi wpływami NWOBHM.
W 1985 pojawił się Screamin' and Bleedin'.
Heybourne poza solami nie potrafił przełożyć swojego wielkiego talentu gitarowego na konkretny masakryczny atak i numery z tego LP w zasadzie przelatują w tempie średnim jeden po drugim. Wokalnie Tattum też specjalnie niczym się wyróżnia i słychać, że jego głos ma małą siłę przebicia w zetknięciu z ostrą gitarą. W „Evil Games” chór chłopięcy ma dodać nieco urozmaicenia, a „Afraid of The Dark” zaczyna się znakomicie, po czym jednak rozpływa się z średnio strawnej heavy metalowej mazi. Tak jest aż do „Waltz the Night”, który dzięki ciekawej melodii i pewnym klimacie z debiutu zespołu jest tu najbardziej interesującą propozycją. „Goodbye” zupełnie nie pasuje do całości i jeśli miał to być wabik dla fanów lżejszych brzmień to zadania nie spełnił.
W przypadku tej płyty jestem na nie. Zresztą poza tym że chwalono grę perkusisty, album uznania nie zdobył, co jednak nie powstrzymało lidera od kontynuacji działalności.

[Obrazek: 3943.jpg]

Z nowym perkusistą Hollmanem w 1986 zespół nagrał LP "Frontal Assault".
Tu większy nacisk położony został na melodie i łagodniejsze brzmienie. Sam Heybourne gra też dłuższe sola, jak w „Dreamworld”. Paradoksalnie jest też więcej z NWOBHM i pod tym względem przoduje „Rendezvous With the Blade”, przypominający riffami i konstrukcją utwory z debiutu. Niestety naprawdę ciekawych kompozycji jest niewiele i szczególnie refreny nie są najwyższych lotów. Heybourne ratuje wszystko doskonałymi solami, a Tattum też lepiej śpiewa niż rok wcześniej. Perkusista średni i jednak słabszy niż poprzedni.
Produkcja i brzmienie jest przeciętne, przez co momentami mamy nawet trochę nieczytelnych zagrywek.
Ogólnie czuje się, że się starają, ale jest to odrobinkę rozpaczliwe.
Czy wierzyli w sukces? Trudno orzec. Płyta została przyjęta chłodno, szczególnie po tym, co na brytyjskiej scenie pokazał IRON MAIDEN i JUDAS PRIEST w kilku poprzednich latach.
Surowe i w gruncie rzeczy toporne granie drugiego wcielenia ANGEL WITCH nie było tym, czego oczekiwali słuchacze.



Heybourne zrażony obojętnością tych, którzy jeszcze kilka lat wcześniej wynieśli go do kultowego niemal statusu w rodzinnym kraju, postanowił spróbować szczęścia tam, gdzie szukają go zapewne wszyscy - w Ameryce. Ze swa gitarą przemierzył ocean i tam ANGEL WITCH narodził się po raz kolejny. Heybourne nie umiał, czy też nie chciał tworzyć czegoś nowego. Mało znani muzycy i stary repertuar, wciąż żywy, ale w dobie dominacji thrashu i death metalu archaiczny nie pozwolił mu zawojować Nowego Świata. Nie mając pozwolenia na stały pobyt w USA powrócił do Anglii na tarczy, a jak sobie tam radził częściowo pokazuje album koncertowy "Angel Witch Live " z 1990 roku.
Fatalne brzmienie, nieciekawe choć pełne werwy heavy metalowe wykonanie największych killerów z "Gorgon" na czele.
Porażka? Na pewno, ale amerykańska kaseta z tym LP wciąż stoi u mnie na półce, choć od lat już nie była wrzucana do magnetofonu.

[Obrazek: 1798.jpg]

Gdy wydawało się, że odejdzie w niepamięć jak setki innych muzyków ery NWOBHM, niespodziewanie pojawił się z kolejnym wcieleniem ANGEL WITCH w roku 2000. Kolejne rozczarowania, kolejny, tym razem mierny album koncertowy "2000: Live at the LA2"
[Obrazek: 3629.jpg]

Znów rozpad niestabilnego składu i nieustanne próby odnalezienia tego klucza, Który pozwoliłby mu otworzyć Metalowe Wrota XXI wieku. Szkoda, że na próżno. Wciąż nowe twarze przewijają się u boku Heybourne'a, który na festiwalach i koncertach wypada źle, wypada coraz gorzej i coraz gorzej brzmią te kompozycje, które kiedyś na krótko wyniosły go na szczyt.
Zespół to istnieje, to znika by w 2008 jeszcze raz odbudować legendę. Lecz czy nie pora aby ta czarownica spłonęła na stosie? Godnie i dostojnie?
Album koncertowy "Burn the White Witch" z występu w Londynie w roku 2009 zapewne wywołuje takie pytania i stawia jasne odpowiedzi.

[Obrazek: 248623.jpg]

Heybourne to gitarzysta znakomity, swoisty i niepowtarzalny. Jedną płytą zapewnił sobie stałe miejsce w historii światowej muzyki metalowej. Jest jednak też przykładem na to, jak łatwo można taką legendę zniszczyć i rozmienić na drobne.

Czy stać go jeszcze na wspięcie się na szczyt? Może... W końcu pomaga mu Biała Czarownica.
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL

"Only The Strong Survive!"

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości