23.06.2018, 18:10:26
Loudness - King of Pain (2010)
Tracklista:
1. Requiem 02:59
2. The King of Pain 05:30
3. Power of Death 04:21
4. Death Machine 05:42
5. Doodlebug 05:07
6. Rule the World 03:11
7. Straight Out of Your Soul 03:51
8. Where Am I Going? 03:50
9. Emma 05:25
10. Naraka 03:34
11. Doctor from Hell 04:32
12. Hell Fire 04:19
13. #6660 3:30
14. Never Comes 05:02
Rok wydania: 2010
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: Japonia
Skład zespołu:
Minoru Niihara - śpiew
Akira Takasaki - gtara
Masayoshi Yamashita - bas
Masayuki "Ampan" Suzuki - perkusja
Ocena: 6.6/10
21.09.2010
Tracklista:
1. Requiem 02:59
2. The King of Pain 05:30
3. Power of Death 04:21
4. Death Machine 05:42
5. Doodlebug 05:07
6. Rule the World 03:11
7. Straight Out of Your Soul 03:51
8. Where Am I Going? 03:50
9. Emma 05:25
10. Naraka 03:34
11. Doctor from Hell 04:32
12. Hell Fire 04:19
13. #6660 3:30
14. Never Comes 05:02
Rok wydania: 2010
Gatunek: Heavy Metal
Kraj: Japonia
Skład zespołu:
Minoru Niihara - śpiew
Akira Takasaki - gtara
Masayoshi Yamashita - bas
Masayuki "Ampan" Suzuki - perkusja
Długą drogę przeszli ci panowie przez niemal trzydzieści lat swojej działalności, z czego niemal każdy odniósł sukces. To już ich dwudziesty trzeci długograj. Widać JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN i inni tacy to leniuszki przy Japończykach. Płyta została wydana przez Tokuma Japan Communications w maju.
Ten LP to debiut Masayuki "Ampan" Suzuki, nowego perkusisty, który wszedł na miejsce zmarłego Munetaka Higuchi, dobrego przyjaciela zespołu. Po jego śmierci zespół miał zaprzestać działalności, jednak zespół się zebrał po stracie i nagrał nowy materiał - "King of Pain".
Przyznam szczerze, że z początku ledwo dawałem radę posłuchać tego do połowy, nie mówiąc o całości, jednak gdy teraz do tego przysiadłem, na spokojnie, to nie jest to aż takie złe, jak wydawało się być na początku. Z początku wydawał się być to album nowoczesny, ostatecznie jednak to poza kilkoma nowoczesnymi zagrywkami, to można to określić jako powrót do ostrzejszego grania lat 80-tych ubiegłego wieku, bo jak inaczej umiejscowić "Power of Death", odegrany z japońską lekkością, podaną w nieco amerykańskim stylu czy smętną, nudną i ograną przez wszystkich balladę "Where am I going?" z okropnym śpiewem Niihara i nużącym, brytyjskim tłem? Rolę otwieracza pełni nudny, instrumentalny "Requiem", który jest wstępem do "King of Pain", który rozpoczyna się ciekawą prezentacją umiejętności nowego perkusisty. Ogólnie nie jest to zły utwór, odegrany z lekkim luzem i tutaj plusem jest kompletnie zdarte gardło wokalisty i praca oraz brzmienie perkusji, które windują ten numer. "Death Machine" to gęstsze, ostrzejsze granie, bardziej osadzone w tym, co dziś kryje się pod pojęciem modern. Ograny do bólu przez wszystkich i gdyby nie psujący wszystko głos wokalisty puszczony przez modulatory, to byłby to całkiem solidny kawałek, a tak to jest co najwyżej dobrze. "Doodlebug" to ponownie ograny przez wszystkich motyw, jednak jest to poprowadzone na tyle ciekawie, dzięki bardzo agresywnie brzmiącym gitarom oraz solo, że wypada solidnie.
"Rule the World" to twór sceny brytyjsko-japońskiej, po prostu pędzi i nie pozostawia po sobie jakiegokolwiek wrażenia, z kolei "Straight out of our Soul" zaczyna się jak wariacja na temat IRON MAIDEN, później jednak kończą to wybrzmiewania pod dzisiejsze, nowocześniejsze zespoły. Pancerna gitara z bujającymi momentami pod heavy metal brytyjski lat 80-tych. Mieszanina starego z nowym, nie najgorsza, ale mogło się obejść bez tego. "Emma" i "Naraka" to lata 90-te ze złowieszczymi gitarami i tym, co było popularne w tamtym okresie, choć nieco z rytmu wybijają melodyjne zaśpiewy w "Emma", przy których jest stadionowy, amerykański luz. "Doctor from Hell" zaczyna się heavy metalowo i stara się bujać z mizernym skutkiem, dlatego też ciekawiej brzmi nowoczesny "Hell Fire", ograny do bólu, jednak gęsta praca perkusji i zaciągająca gitara pomagają i szczególnie demoluje SLAYERowa końcówka i wielka szkoda, że nie pociągneli tego dalej. "#666" buja po amerykańsku basem i gitarą, zmierzając w rejony zarezerwowane dla PURE INC., to bardziej thrashowe granie, czasami z odmętów. Na zakończenie "Never Comes", straszne smęcenie, nawet gdy jest ostrzej dzięki gitarze.
Brzmienie jest intrygujące - agresywna, posępna, zła gitara, dobrze ustawiona perkusja, bas gdzieś sobie pobrzmiewa na drugim planie i Minoru nikogo nie przekrzykuje. Słychać, że zebrali się tu ludzie kompetentni, z umiejętnościami, jednak słychać też, że nie uzgodnili, co grają i latają z nowoczesnych brzmień do starszych, jak nie do USA, to zaczepią o klasyczną Brytanię, w Japonii zatrzymując się tylko na chwilę. Jednak mimo rozbieżności i co słabszych momentów, to słychać pewność siebie i zgranie zespołu, autentyczność, czego nie można powiedzieć o nudnym, siłowym, napiętym, plastikowym i sztucznym nowym albumie solowym Halforda. Tutaj przynajmniej jest jakieś życie i chęć.
Ten LP to debiut Masayuki "Ampan" Suzuki, nowego perkusisty, który wszedł na miejsce zmarłego Munetaka Higuchi, dobrego przyjaciela zespołu. Po jego śmierci zespół miał zaprzestać działalności, jednak zespół się zebrał po stracie i nagrał nowy materiał - "King of Pain".
Przyznam szczerze, że z początku ledwo dawałem radę posłuchać tego do połowy, nie mówiąc o całości, jednak gdy teraz do tego przysiadłem, na spokojnie, to nie jest to aż takie złe, jak wydawało się być na początku. Z początku wydawał się być to album nowoczesny, ostatecznie jednak to poza kilkoma nowoczesnymi zagrywkami, to można to określić jako powrót do ostrzejszego grania lat 80-tych ubiegłego wieku, bo jak inaczej umiejscowić "Power of Death", odegrany z japońską lekkością, podaną w nieco amerykańskim stylu czy smętną, nudną i ograną przez wszystkich balladę "Where am I going?" z okropnym śpiewem Niihara i nużącym, brytyjskim tłem? Rolę otwieracza pełni nudny, instrumentalny "Requiem", który jest wstępem do "King of Pain", który rozpoczyna się ciekawą prezentacją umiejętności nowego perkusisty. Ogólnie nie jest to zły utwór, odegrany z lekkim luzem i tutaj plusem jest kompletnie zdarte gardło wokalisty i praca oraz brzmienie perkusji, które windują ten numer. "Death Machine" to gęstsze, ostrzejsze granie, bardziej osadzone w tym, co dziś kryje się pod pojęciem modern. Ograny do bólu przez wszystkich i gdyby nie psujący wszystko głos wokalisty puszczony przez modulatory, to byłby to całkiem solidny kawałek, a tak to jest co najwyżej dobrze. "Doodlebug" to ponownie ograny przez wszystkich motyw, jednak jest to poprowadzone na tyle ciekawie, dzięki bardzo agresywnie brzmiącym gitarom oraz solo, że wypada solidnie.
"Rule the World" to twór sceny brytyjsko-japońskiej, po prostu pędzi i nie pozostawia po sobie jakiegokolwiek wrażenia, z kolei "Straight out of our Soul" zaczyna się jak wariacja na temat IRON MAIDEN, później jednak kończą to wybrzmiewania pod dzisiejsze, nowocześniejsze zespoły. Pancerna gitara z bujającymi momentami pod heavy metal brytyjski lat 80-tych. Mieszanina starego z nowym, nie najgorsza, ale mogło się obejść bez tego. "Emma" i "Naraka" to lata 90-te ze złowieszczymi gitarami i tym, co było popularne w tamtym okresie, choć nieco z rytmu wybijają melodyjne zaśpiewy w "Emma", przy których jest stadionowy, amerykański luz. "Doctor from Hell" zaczyna się heavy metalowo i stara się bujać z mizernym skutkiem, dlatego też ciekawiej brzmi nowoczesny "Hell Fire", ograny do bólu, jednak gęsta praca perkusji i zaciągająca gitara pomagają i szczególnie demoluje SLAYERowa końcówka i wielka szkoda, że nie pociągneli tego dalej. "#666" buja po amerykańsku basem i gitarą, zmierzając w rejony zarezerwowane dla PURE INC., to bardziej thrashowe granie, czasami z odmętów. Na zakończenie "Never Comes", straszne smęcenie, nawet gdy jest ostrzej dzięki gitarze.
Brzmienie jest intrygujące - agresywna, posępna, zła gitara, dobrze ustawiona perkusja, bas gdzieś sobie pobrzmiewa na drugim planie i Minoru nikogo nie przekrzykuje. Słychać, że zebrali się tu ludzie kompetentni, z umiejętnościami, jednak słychać też, że nie uzgodnili, co grają i latają z nowoczesnych brzmień do starszych, jak nie do USA, to zaczepią o klasyczną Brytanię, w Japonii zatrzymując się tylko na chwilę. Jednak mimo rozbieżności i co słabszych momentów, to słychać pewność siebie i zgranie zespołu, autentyczność, czego nie można powiedzieć o nudnym, siłowym, napiętym, plastikowym i sztucznym nowym albumie solowym Halforda. Tutaj przynajmniej jest jakieś życie i chęć.
Ocena: 6.6/10
21.09.2010
NIE JESTEM ATEISTĄ - WIERZĘ W HEAVY METAL
"Only The Strong Survive!"
"Only The Strong Survive!"